Sześćset siedemdziesiąta ósma próba napisania po dwa zdania o paru filmach. Czuję w kościach, że tym razem udana!
„Solista” [„The Soloist”]
Kolejny z dość często pojawiających się na naszych ekranach filmów należących do dwóch gatunków:
a). polska premiera o parę miesięcy za późno; kto bardzo chciał ten już widział
b). nie warto ufać reklamom; gdyby były zasadne to film pojawiłby się w kinach zaraz po premierze.
Nie wiem dlaczego, ale przez długi czas myślałem, że to thriller sensacyjny. W zasadzie swoich przypuszczeń nie oparłem na niczym, bo chyba tylko na obsadzie (i chyba jeszcze mi gdzieś mignął plakat, który dał mi do myślenia, że w ogóle nie wygląda na plakat thrillera sensacyjnego). W każdym bądź razie byłem przekonany, że Foxx gra jakiegoś tajnego agenta w przebraniu… Zdziwiłem się obejrzawszy w końcu zwiastun.
Podobnie do „Fighting” przez ostatnie dni można się w TV natknąć na zwiastun tego filmu, w którym pada wiele górnolotnych słów dających nadzieję na wielkie przeżycie filmowe. Niestety, zwiastun oszukuje, bo „Solista” to co prawda sprawnie nakręcone kino, ale zarazem film dość nudny i jednak średnio wzruszający. Powtórzę: gdyby słowa z polskiego zwiastuna były słuszne, to premiera byłaby już za nami. Hmm, chce napisać krótko, a powtarzam już napisane zdania. Dziwny jestem…
Dziennikarz (Downey Jr) w poszukiwaniu historii na swój kolejny felieton zaczyna się bliżej interesować tajemniczym bezdomnym brzdękającym na skrzypkach gdzie tylko popadnie (Foxx). Nos dziennikarski nie zawodzi naszego dziennikarza. Oto natknął się na niespełnione dziecko wiolonczeli, którego zawirowania losu rzuciły na ulicę. Postanawia mu pomóc, co łatwe nie jest. Oparte na faktach.
Wbrew temu co tu często wypisuję, wcale nie jestem fanem tylko i wyłącznie krwawej napieprzanki, strzelanin i lania po mordach w stylu kungfu. Wzruszające dramaty obyczajowe też mnie biorą i ostatnio coraz częściej nawet dochodzę do wniosku, że lepiej taki film obejrzeć niż mordobicie, którego pięć minut po seansie już nie pamiętam. Wiem, starzeję się. I w przypadku „Solisty”, gdyby słowa ze zwiastuna były prawdziwe, to film z pewnością by mi się spodobał. Niestety „Solista” jedynie próbuje być takim filmem, jakim się go reklamuje. Czyżby skończyły się scenarzystom wzruszające historie oparte na faktach? A może po prostu doszli do wniosku, że sama historia wystarczy. Bo nie ma się co kłócić, temat na film jest ciekawy. Co z tego skoro z ekranu wieje nudą, Foxx swoimi monologami o dupie maryni bardziej irytuje niż wzrusza, a zgorzkniały Downey Jr średnio śmieszy oblewając się jakimś tam moczem w proszku (sic!).
Mogło być fajne, chwytające za serce kino, a wyszedł film pozbawiony przypraw. 3(6)
***
„The Escapist”
„Prison Break” po brytolsku.
Skazany na dożywotnią odsiadkę więzień (pierwszy Hannibal Lecter – Brian Cox) postanawia dać nogę z więzienia. Wiadomości dopływające do niego zza krat nie są zbyt dobre i najwyższy czas, żeby wziąć pilnik w swoje ręce. Aby uciec, konieczna jest mu pomoc kilku współwięźniów, którzy na szczęście nie zapuścili w pierdlu korzeni i ochoczo zgadzają się mu towarzyszyć. Rozpoczyna się realizacja misternego planu.
Wszystko co trzeba wiedzieć o filmie kryje się w pierwszym zdaniu tej minirecenzji, która pewnie znowu nie uda się, żeby była krótka 😛 Poniekąd dlatego, że film oferuje nam na końcu twista i nie ma się co wgryzać w szczegóły przed seansem, a w głównej mierze dlatego, że fabuła jest identyczna z tą różnicą, że Cox nie ma planu więzienia wytatuowanego na klacie. No i może więzienie, z którego uciekają jest bardziej dziadowskie od Fox River, oldskulowe takie wyjątkowo. A wraz z dziadowskim więzieniem także i zamieszkujący go więźniowie są bardziej zdziczali, to i o życie trudniej. A co dopiero o ucieczkę w ciszy i spokoju.
Film ma swoje bardzo dobre momenty, szczególnie im bliżej początku, obsada również wygląda interesująco (obok Coxa jest jeszcze Joseph Fiennes, który na szczęście zagrał swoją drugą, mniej używaną miną; Dominic Cooper, Damian Lewis i Liam Cunningham, który najpierw myślałem, że to Xander Berkeley, a potem, że Bernard Hill), więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby rzucić na niego okiem. Dużo rzeczy trzeba zaakceptować bez większego zastanawiania się skoro scenarzystom nie chciało się pozastanawiać, żeby nie wyszło zbyt naciąganie, ale ostatecznie wychodzi całkiem niezły film, którego największym plusem jest zakończenie. I choć mnie jakoś specjalnie do gustu nie przypadło, to jednak daje ono możliwość kilku ciekawych interpretacji i choćby dlatego należy je docenić. A i dzięki niemu spokojnie można wytłumaczyć to co uważam za naciągane. To znaczy można spróbować, bo ja i tak tego nie kupię. 🙂 4(6). Może by i było wyżej, gdyby więzienna monotonia, której nie uniknięto, nie sprawiła, że zacząłem się nudzić.
***
„Assassination of a High School President”
Reporter gazetki szkolnej w liceum na tropie skandalu związanego z wykradzeniem odpowiedzi na egzamin końcowy, w który zamieszane są najpopularniejsze osoby w szkole. Odkrycie prawdy o zuchwałej kradzieży to dopiero początek komplikacji, jakie zachodzą w jego życiu lokalnego fajtłapy.
Kolejny z wielu teen movie wyróżniający się jednak na plus na tle innych młodzieżowych produkcji. Głównie dlatego, że w scenariuszu dość głośno pobrzmiewają echa filmu noir, choć nie jest on utrzymany w jakiejś tam strasznie mrocznej stylistyce. Wot „dziennikarz śledczy” umila nam czas swoimi przemyśleniami z offu, a my wraz z tymi przemyśleniami dostajemy dość sprytny kryminał z zawiłą fabułą. I niekoniecznie łatwym do łyknięcia zakończeniem. Wot Philip Marlowe XXI wieku ubrany w szkolny mundurek/marynarkę.
Jeśli już macie szczególną ochotę na obejrzenie młodzieżowego filmu, to ten powinien znaleźć się w orbicie Waszych zainteresowań. Nie zniesmaczycie się głupimi dowcipami, pryszczatymi małolatami gadającymi nonstop o tym, żeby kogo zaliczyć i brakiem scenariusza. Owszem, od czasu do czasu trafi się wszystko z wymienionych punktów, ale tego wymagała przyjęta konwencja. No trudno, żeby po liceum biegali czterdziestolatkowie. To nie „Młode wilki”. Ważniejszy jest tu jednak wątek detektywistyczny i o on nadaje ton całemu filmowi. A i w parze z nim idzie kilka naprawdę dobrych i śmiesznych rozwiązań. Szczególnie na początku nieźle się uśmiałem za co filmowi należy się zapamiętanie dłuższe niż do poseansu. A i pewnie cały by mnie pozytywnie nastroił, gdybym nie przerwał seansu w połowie i tym głupim rozwiązaniem „stracił klimat”. Cóż, głupich nie sieją. Ocenowo mścił się nie będę, bo 4+(6) dam. Należy się.
Na koniec warto oczywiście wspomnieć o roli Bruce’a Willisa, który wcielił się tu w postać dyrektora tytułowego high schoolu. Ubaw z pewnością miał wielki, bo przypadła mu w udziale znakomita autoparodia, czyli obśmianie filmowych bohaterów w pojedynkę wygrywających wojnę w Wietnamie. Patriota, weteran wojny w Zatoce, posiadacz sztucznej nogi, trzymający twardą ręką niesfornych licealistów Willis jest z pewnością jedną z największych atrakcji tego filmu. Do pary z gołą Mischą Barton 🙂
***
„The Damned United”
Peter Morgan skutecznie robi wszystko, żeby wygryźć z miejsca mojego ulubionego scenarzysty innego Angola – Richarda Curtisa. Być może Curtis odgryzie się w najbliższym czasie „The Boat That Rocked”, który od dłuższego czasu mam na tapecie, ale aktualnie jestem pod dużym wrażeniem Morgana, który raz za razem wypluwa spod swojego pióra kolejne fajne filmy. Specjalista od opartych na faktach filmów („The Queen„, „The Last King of Scotland„, „Frost/Nixon„) powraca tym razem filmem o niezbyt chlubnych 44 dniach w historii angielskiego Leeds United kiedy to pod wodzą nieposkromionego gaduły Briana Clougha spadli na samo dno tworu znanego później jako Premiership.
No dobra, tylko trochę prawdy jest w tym, co napisałem wyżej, bo żeby nie mijać się z nią należałoby napisać, że „The Damned United” jest zapisem obsesji Clougha, który znalazł się pomiędzy przysłowiowym młotem i kowadłem – chęcią udowodnienia swojemu adwersarzowi Donowi Reviemu (poprzednikowi na stanowisku trenera Leeds United, który poszedł trenować kadrę narodową Anglii), że jest od niego lepszy, a opinią, że nie potrafi sobie poradzić z trenowaniem bez pomocy swojego asystenta Petera Taylora. 44-letni dniowy okres wstydu, jakiego się najadł jest tłem do wydarzeń obejmujących kilkuletni okres walki z legendą Reviego. Takoż samo tłem do tej opowieści o obsesji maskowanej pod przykrywką niewyparzonej gęby jest piłka nożna i postaci z pierwszych stron ówczesnych sportowych gazet będące nie lada gratką dla miłośników tego okresu angielskiej piłki brutalnie postawionej do pionu przez bramkę naszego Jana Domarskiego (ATSD Clough to ten słynny pan od Tomaszewskiego „pajaca”).
Do pary ze świetnym scenariuszem Morgana (parę ważnych niedopowiedzeń można w nim znaleźć, ale kto by się czepiał szczegółów – po co psuć zakończenie 🙂 ) idzie kolejna świetna rola Michaela Sheena, który dzięki Morganowi rozwinął skrzydła i ostatnio praktycznie co drugą rolą dobija się do statuetki Złotego Golasa. Jego Clough (zasługa w tym oczywiście samego Clougha, bo przecie Sheen nie wziął i nie wyczarował jego osobowości) to typowa postać z gatunku: a olać, całą resztę, niech stoi na pustej scenie i gra, a i tak przyjemność będzie znaczna. A że mimo wszystko do kompanii trafiło mu się zacne towarzystwo w postaci aktorów (Colm Meaney, Timothy Spall, Jim Broadbent) i kawału świetnej historii na film – tym lepiej! Nic tylko oglądać.
„The Damned United” z pewnością jest o wiele większą gratką dla miłośników piłki nożnej, ale jeśli nie lubicie tego sportu to nie zrażajcie się do filmu. Oczywiście nie zachwycą Was archiwalne materiały i wspomnienia meczów, których jest tu sporo, ale futbol jest tu tylko pretekstem do opowiedzenia świetnej historii, która nie pozostawia widzowi wielkiego wyboru i każe po zakończonym seansie lecieć na Youtube i pobawić się searchem.
5+(6) i podziękowania dla matisitnika za to, że zwrócił mi uwagę na ten film. Inaczej dalej bym dalej myślał, że jeszcze trochę czasu minie zanim będzie można obejrzeć ten film.
(874)
Podziel się tym artykułem: