Grupa zdecydowanych facetów (czyt. jeden zdecydowany facet, jedna wystraszona picza bez wyobraźni i dwa ciołki) porywają wagonik metra.. Kontaktują się ze zdegradowanym szefem nowojorskiego undergroundu (dwuznaczność zamierzenie niezamierzona ;P) i grzecznie proszą, aby przekazał burmistrzowi swoje żądania – 10 milionów dolarów w zamian za życie zakładników. Na przekazanie okupu miasto Nowy Jork ma godzinę – każda minuta zwłoki będzie wyrokiem śmierci dla jednego z zakładników. Dziewiętnaście minut po wyznaczonej godzinie już nie będzie trzeba płacić (you do the math).
Podobało mi się. Znaczy się nie aż tak, żeby od razu chwalić, ale tak, żeby nie narzekać, że oglądałem. Bałem się, że będzie dużo gorzej po niezbyt przychylnym przyjęciu filmu ze strony gambita, a i poprzednie filmy Tony’ego Scotta nie zachęcały do następnego. I może właśnie dlatego nie będę nosem kręcił. Oczywiście każdy kto powie, że Tony Scott zszedł na psy będzie miał rację i z tym kłócić się nie zamierzam, ale po koszmarnym „Domino” i tylko trochę lepszym „Deja Vu” „Metro strachu” progresem jest. Choć bez wątpienia najlepszym filmem ery Scotta zwanej „trzęsę kamerą i szybko montuję, bo nikt mi nie zabroni” pozostaje „Man on Fire„.
Podobnie do „Man on Fire”, „Metro…” jest remakiem i może też dlatego nie jest tak źle. Historia gotowa przecież była i wystarczyło ją nakręcić na nowo. Oczywiście nie jest tak, że wszystko co w oryginale toczka w toczkę znajduje się i w remake’u. Nie. Do tego zresztą też filmowcy zdążyli nas już przyzwyczaić, że uwielbiają wprost poprawiać to, co i tak już jest dobre. zwykle z gorszym skutkiem. Z drugiej strony takie wierne kopiowanie klasyki też nie wypada ciekawie, czego przykładem choćby „Psychol” Van Santa. Co więc robić, żeby wszystkim dogodzić? Może by tak w końcu oryginalne filmy w końcu kręcić na początek zamiast poddawać się aktualnej modzie na przerabianie wszystkiego, co jako tako znane. W każdym bądź razie w „Metrze…” zostały z grubsza zarysy fabuły, a reszta to już wariacja na temat. Jest wagonik metra, zakładnicy, niezbyt rozgarnięty burmistrz (choć Scott zdecydowanie lepiej potraktował swojego bohatera niż Joseph Sargent we wcześniejszym filmie – powieści Johna Godeya nie czytałem, więc nie mam jak jej porównać do filmów) i pojedynek na słowa i przechytrzenia pomiędzy porywaczem (Travolta) i dyspozytorem (Washington). Choć o ile się nie mylę na tego dyspozytora zmieniono porucznika policji, ale to większego znaczenia nie ma. Zabrakło zaś tego, co tak beztrosko pożyczył sobie Tarantino do „Wściekłych psów” – jednakowych ubrań porywaczy i ich kolorowych ksywek. Cóż, obawiam się, że w trakcie święcenia triumfów przez „Bękarty wojny„, Scott nie przekonałby nikogo, że wcale nie zerżnął pomysłu od Tarantino. Choć miałby rację przecież.
Mamy więc do czynienia ze sprawnym filmem sensacyjnym nakręconym według najlepszych wzorców, które niestety aktualnie nie wystarczą, żeby podniecić wymagającego kinomana. Wiele filmów przekonuje, że sprawność realizatorska wcale nie jest towarem deficytowym i z grubsza każdy film za konkretną sumę pieniędzy zrealizowany zostanie przynajmniej dobrze. Dobrze jest dodać do tego coś, co złapie widza za wszarz i wciągnie w oglądaną historię. W „Metrze…” poczynania bohaterów ogląda się bez większych emocji, no i doskonale wiadomo jak cały film się skończy. I nawet ten polski tytuł taki bardzo nad wyrost, bo tak po prawdzie to zakładnicy wcale tak przesrane nie mieli. A przynajmniej nam nie dane było tego zobaczyć, bo reżyser skupił się na konwersującej dwójce bohaterów. I tu paradoks. Zwykle w filmach o porwanych, porwani ci cierpią dość poważne katusze fizyczno psychiczne, ale jakoś nie giną. Tu na odwrót. Troszkę trupów bez zmrużenia oka pada, ale gdyby nie to (nie tak znowu częste, żeby trochę zaspoilerować), to nawet nie byłoby powodu, żeby współczuć zakładnikom. Ot, przeżyli fajną nowojorską przygodę.
Ale jak mówię, film ogląda się nieźle i nudy raczej w jego trakcie nie stwierdziłem. Mam słabość do Scotta i mimo wszystko więcej jego filmów lubię niż nie lubię – stąd pewnie ta pobłażliwość. Bo gdybym naprawdę chciał się czepiać to litania powodów byłaby spora. Bzdurne sytuacje się tu mnożą (kamera w laptopie, zabranie pistoletu z torby, śmiechowy przejazd eskorty z kasą), nijak nie można kupić zachowania Travolty, który nie wiedzieć czemu zabija sprawniej niż dżuma, a poza postaciami granymi przez Travoltę i Washingtona (wyjmij chłopie ten kolczyk z ucha, jak ty wyglądasz!), to tak naprawdę cała reszta jest na dziesiątym planie i równie dobrze mogłoby ich nie być. Problem jednak w tym, ze te dyskusje dwójki bohaterów nie są aż tak zajmujące, żeby zapomnieć o całym świecie.
Tak czy siak mocne 4(6) się należy. Zastanawiałem się też nad 4+(6), ale to by chyba jednak była przesada.
(865)
Podziel się tym artykułem: