Wbrew swoim zapowiedziom, że raczej nie będę próbował nowych seriali – próbuję nowe seriale. Dwa jak na razie. No trzy licząc „Naznaczonego„, który im dalej w odcinki to ciekawszy (nie czytaj: dobry; czytaj: niezły, szczególnie do tego, co zapowiadały pierwsze odcinki). O pierwszym z tych dwóch nowych („The Good Wife„) już pisałem po pierwszym odcinku (drugi był słabszy i nic nie wskazuje na to, że serial wyjdzie poza standard – jedna sprawa do rozwiązania na odcinek plus intryga obejmująca prawdopodobne wrobienie męża głównej bohaterki – geez, ale to było śmiechowe z tym fotomontażem – polecam 🙂 ). Drugi z nich to tytułowy „FlashForward”.
Podobno z serialem związane były duże oczekiwania i ludzie czekali na niego jak gołąb na bułkę. Być może. Ja na niego nie czekałem i nawet nie wiedziałem, czego dokładnie się spodziewać. Niedokładnie też nie wiedziałem i dopiero jak już wystartował w telewizji to gdzieś tam wpadło mi w oko, że to następca „Losta” ma być i że to i że śmo. Jednak nie to zdecydowało, że postanowiłem rzucić na niego okiem. Decyzję podjąłem na widok zdjęcia głównego bohatera wpatrującego się w zniszczony downtown. 40 minut mnie nie zbawi jak je stracę – pomyślałem i rzuciłem się do oglądania.
Pewnego pięknego dnia cała ludzkość ni stąd ni zowąd pada jak mucha i jest nieprzytomna przez dwie minuty z kawałkiem. Od Poznania po Anchorage, od Capetown po Nowosybirsk. W trakcie tych dwóch minut z kawałkiem każdy (minus ten, co nie ;P) z miliardów ziemian (uuu, znowu piszę, choć nie powinienem pisać, bo nie mam dnia do pisania – dziwne, bo się wyspałem; może to przez tę rzadko używaną ostatnio klawiaturę stacjonarki? jakby gdzieś „ę” brakło to nie moja wina!) ma wizję swojej przyszłości. Dla jednych wizja ta jest przyjemna, dla drugich średnio na jeża. FBI postanawia zająć się tym fenomenem i rozkminić, skąd się wziął i w ogóle ococho.
No i co z tego wszystkiego wynika? Ano to, że szans powtórzenia sukcesu „Losta” „Flashforward” raczej nie ma. W ogóle chyba trzeba poczekać parę lat, żeby w ogóle jakiś serial miał szansę na zbliżenie się do popularności „Losta”. W końcu coś takiego w telewizji na pewno się pojawi, bo już tyle razy widzowie fascynowali się jakimś serialem i zawsze potem pojawiał się następny – lepszy. To i coś lepszego od „Losta” się pojawi, ale na pewno nie jest tym czymś „FlashForward”. I nie pomoże nic a nic, że twórcy (a wśród ich facet od beznadziejnego „The Unborn„) „FlashForward” wcale się nie kryją z tym, do kogo piją. Początek jest niemal identyczny – katastrofa i główny bohater budzący się gdzieś tam, a potem co trochę napotykamy na lostowe ślady. A to Penelopa, a to reklama Oceanika gdzieś tam w tle, a to na upartego tajemnicze liczby – czas, przez jaki trwało „zamroczenie”. Z jednej strony to fajnie, bo mamy jakieś tam smaczki do wyłapania, a z drugiej mniej fajnie, bo człowiek cały czas sobie myśli, że choćby na uszach stanęli to i tak lepsi od „Losta” nie będą. Co począć, taki kismet (Deksa też w międzyczasie luknąłem drugiego) – sprawiedliwie czy nie, porównań uniknąć się nie da, nawet jeśli twórcy nie próbują nijak się zdystansować od porównań. Inna sprawa, że trzeba poczekać parę odcinków, bo tak po prawdzie pilot „FlashForward” chyba jednak lepszy niż pilot „Losta”. Pewności nie mam, bo pilota tego drugiego nie pamiętam – pamiętam tylko, że nie zachęcił mnie do dalszego oglądania…
Jest tylko jeden problem – czekać na rozwinięcie akcji można, pytanie tylko, czy ten pomysł na serial można jakoś efektownie i niespodziewanie rozwinąć? Moim zdaniem nie można. Pomysł na serial jest prosty, rzeczywiście bardzo fajny i intrygujący, ale co dalej? Ciężko mi sobie wyobrazić coś więcej niż sztampę, a rozwiązania typu „źli ludzie, którzy wymyślili broń very masowego rażenia i ją przetestowali” wydaje mi się banalne. A jeśli nie to, to co? Kosmici? Jeszcze banalniej. Powiedzmy więc, że założę dla dobra sprawy, że mam kiepską wyobraźnię i dlatego nic lepszego mi do głowy nie przychodzi – ale coś mi się widzi, że twórcy „FlashForward” nie udowodnią mi tego braku wyobraźni. Zgadza się ze mną przynajmniej często cytowany tu gambit (czemu sobie bloga nie założy – nie rozumiem): „no właśnie, to jeden z tych fajnych pomysłów, których nie mam pojęcia jak rozwinąć dalej. twórcy FF pewnie też nie mają :)”.
Generalnie więc serial jest niezły, ale bez szału. Fienessa lubię, choć gdzie by nie grał jest taki sam (fajtnął mu się ten „Zakochany Szekspir”, oj fajtnął) więc główny bohater mnie nie męczy tak jak np. męczyłby mnie na pewno (nie oglądam, więc mnie nie męczy) David Caruso w roli Horacego. Do pomocy ma kilku dobrych, charakterystycznych aktorów (Courtney B. Vance, Lynn Whitfield), no i jest też Jack Davenport, na którego widok zapragnąłem sobie powtórzyć „Coupling”, co na pewno zrobię i trochę popromuję tu ten zajebisty serial. Z taką obsadą każdy serial oglądałoby się przyjemnie, choć pewnie twórcy FF średnio by się ucieszyli z opinii o ich serialu brzmiącej „ogląda się go przyjemnie”. No ale czego się spodziewali? Że będę sikał po nogach na sytuacje typu: „miałam chwilę, obejrzałam nagrania z momentu „zamroczenia” z całego świata i proszę, co znalazłam na stadionie w Detroit”. ROTFL. Albo na te okropne komputerowe helikoptery latające co trochę po ekranie. Ja wiem, że to serial telewizyjny, ale może jeśli nie możesz czegoś zrobić porządnie, to lepiej w ogóle tego nie rób. Już same latające śmigłowce wyglądają jak z polskiego serialu, a jak się jeszcze jeden rozbił o wieżowiec, to już w ogóle żałość była.
Ale póki co będę dalej oglądał i zobaczymy.
Podziel się tym artykułem: