Czytelnicy, nie idźcie tą drogą!
Spóźniłem się trochę z przestrogami, ale tak to jest, gdy cierpi się na leniusa pospolitusa. A mógłbym od bodajże piątkowej premiery uratować parę niewinnych dusz. A raczej ich kieszenie. Mieć 20 złotych zawsze lepiej niż nie mieć 20 złotych. Wybaczcie, jeśli Was nie uratowałem. Ja też nie miałem łatwo – kostium Supermana wpił mi się w tyłek, a mnie się nawet nie chciało rajtuz z rowka wyciągnąć.
WOW, osiągam niezłe poziomy […] pisząc tę przestrogę na wpół śpiąc. Albowiem małom spał, a teraz żem przysypiał i postanowiłem rozbudzić się stukając dwa słowa, które pewnie jak zawsze zamienią się w dwadzieścia słów.
Nie dajcie się nabrać, twardzi bądźcie i olejcie ów „Fighting” nieszczęsny, który reklamują u nas jak gdyby było co do reklamowania. Ze trzy tygodnie temu zajawki w kinie widziałem, potem dość często Channing mi w telewizji mignął – jakby to największy hit z Hollywoodu do nas nadciągał i jak gdyby pójście na niego do kina była wydarzeniem kulturalnym na miarę pogawędki z Pendereckim (co ja pier..lę? a może ja śpię? GG mnie przed sekundą samo z siebie zapytało czy chcę ustawić nową skórkę…)
Ustawiłem. Co za ciemnoniebieskie brzydactwo… Gdzie to ja byłem? Aha, że to niby hit zstąpił na nasze ekrany. Pomijam fakt niezbity, że sam film już dawno na DVD straszy (dość szybko tam zesłany po premierze został, a stąd zawsze najprostszy wniosek się nasuwa, że film jest do kitu; nie wiem nawet czy to od razu w usiech na DVD nie poleciało – nie chce mi się sprawdzać) więc co bardziej zaradni widzowie pewnie się już na niego natknęli, ale kto nie lubi zamawiać nowości z Amazona ;P mógłby się dać skusić reklamie i na film podreptać. Współczuję mu i jeszcze raz przepraszam, żem nie ostrzegał wcześniej.
„Fighting” to jakieś strasznie kuriozum, które nie wiadomo po co zostało nakręcone i czym skuszono Terrence’a Howarda, żeby w nim zagrał. Bo to jest tak. Ledwo wiążący koniec z końcem sprzedawca pirackich DVD poznaje obrotnego faceta, który załatwia mu walkę na ulicy, za którą zgarnie kupę kasy. Jeśli wygra. Bo jeśli przegra to zgarną jego. W ten sposób nasz bohater trafia do podziemnego nowojorskiego świata nielegalnych walk na pieniądze, który przypomina wiejską zabawę w Wólce Małej. Biznesmeny ten podziemny świat zamieszkujące takoż przypominają ubranych w niedzielny strój bywalców takiej wiejskiej zabawy.
W skrócie więc film opowiada z grubsza o tym samym, co „Lwie serce” z Van Damme’em. Z tą różnica, że w „Lwim sercu” można sobie chociaż pooglądać fajne naparzanki, faceta oblanego benzyną i popalonego i Mustafę, który „nawet on ma serce” cytując klasyka, czyli mojego ojca. A w „Fighting” nie można sobie pooglądać nic, bo nic w nim nie ma. Brutalny świat podziemnych walk przypomina dobranockę z Reksiem, główny bohater jest zwykłym jemiołem, który nie potrafi się bić (tak, nie znam się, tak się walczy na ulicy, a nie jak w filmach kungfu – news flash for you: po to oglądam film pod tytułem „Fighting”, żeby było na co popatrzeć, nawet jeśli to naciągane, bo zwykli ludzie nie walczą tak jak Jet Li), a scenariusz pełen jest jakichś totalnie ciężkich bzdur, zbiegów okoliczności i pobożnych życzeń. Raz mnie tylko scenarzysta nabrał – myślałem, że oni sobie żartują, że nasz bohater był na studiach („ooo, student, tacy jeszcze u nas nie walczyli!”) i czekałem tylko aż odkryją tę mistyfikację. Ale nie! On naprawdę był na studiach! I by je skończył, gdyby nie ta z dupy wyjęta historyjka z tatusiem też pewnie podpatrzona u Van Damme’a w „Krwawym sporcie” albo u innego Dacascosa w „Amerykańskim samuraju”. Ale tam to panie był wypaśny fighting. A tu? Chłop przypadkiem łbem w kibel wyrżnął i nasz bohater wygrał 5 koła papiera za to. A stali bywalcy ulicznych bójek cmokali z zachwytu.
I tylko muzyka była momentami fajna. 2(6)
(870)
Przyznaję, była to dziwna recenzja.
Podziel się tym artykułem: