Dawno, dawno temu w pewnym europejskim kraju w kształcie buta stworzony został pewien podgatunek filmowy zwany giallo. Giallo był odmianą slashera (a w zasadzie to jego protoplastusiem), w którym z grubsza chodziło o to, że ktoś mordował w brutalny sposób kolejne ofiary (kobitki przeważnie, choć nie było reguły) i do końca filmu nie było wiadomo, któż taki to był. Na koniec był twist rodem z kryminału i the end. Filmowe giallo święciło triumfy głównie w latach 60 i 70 ubiegłego wieku (jego książkowe wersje powstawały znacznie wcześniej), a za kamerą kolejnych produkcji stały takie sławy jak Mario Bava, Dario Argento, Lucio Fulci czy Ruggero Deodato. Z włoskimi podgatunkami filmowymi często bywało jednak tak, że dość szybko się wypalały i odchodziły w zapomnienie. To samo było z giallo, do którego to filmem z tytułu tej recki postanowił powrócić giallowy Reżyser Naczelny – Dario Argento. Wszystko zapewne na fali sentymentu do starego kina, o ile starym kinem można nazywać filmy z okolic lat 80 ubiegłego wieku. A może i chęcią przypomnienia o sobie widzom. Jakby nie było, wziął i film nakręcił.
Włoskie ulice terroryzuje kierowca taksówki, który porywa piękne kobiety i po uprzednich torturach zabija je. Kiedy porywa pewną modelkę, jej siostra (Emmanuelle Seigner) szybko zgłasza to porwanie na policję, gdzie poznaje mieszkającego w podziemiach komisariatu detektywa (Adrien Brody) zajmującego się ponurą sprawą taksówkarza. Razem postarają się uratować porwaną dziewczynę, bo dobrze wiedzą, że czas ucieka.
No i cóż. Nic specjalnego niestety. Założenie było fajne, nadzieje jakieś tam na fajny seans też były, ale najwyraźniej Dario Argento przeżył już swój czas i nic wielkiego kinu nie przyniesie. Chwilowy powrót do ukochanego gatunku jako jednorazowy wybryk można traktować z sympatią, ale ani wielkich emocji spodziewać się nie należy, czy tego, że giallo znów będzie królować na ekranach kin (o ile w ogóle kiedyś królowało). Inne czasy, inni widzowie, inne wymagania.
Paradoksalnie jednak, jak wiele filmów „wracających” do starych dobrych czasów, gdyby „Giallo” powstało trzydzieści lat wcześniej to pewnie dziś wspominalibyśmy ten film całkiem dobrze. Niestety, nakręcony w dwudziestym pierwszym wieku i starający się trzymać przebrzmiałej konwencji raczej śmieszy eksponując słabości tej konwencji, niż budzi jakiekolwiek emocje. Za poważne to wszystko i zbyt serio, żeby kupić współczesnego widza. Co za tym idzie, jakąś tam frajdę z seansu będą mieć chyba tylko ci, dla których termin „giallo” coś mówi. Nowych widzów na pewno Argento do siebie nie przyciągnie, szczególnie że gdzieś stracił swoją umiejętność tworzenia klimatu i aranżacji wielominutowych scen śmierci, w których zaledwie kilka ostatnich sekund jest krwawym spektaklem, do którego prowadzi za rączkę umiejętnie stopniując napięcie. Stara się tutaj powtórzyć to, z czego słynął, ale na dobrą sprawę ogranicza się do szybkiego uderzenia młotkiem kończącego cały krwawy spektakl. No właśnie, czy krwawy? Nie tak bardzo, jak to giallo potrafiło kiedyś być. Na pewno nikt nie ograniczał Argento, bo film zdecydowanie nie jest PG-13, ale widocznie sam uznał, że nie ma co szarżować. A przecież -dziesiąt lat wcześniej łamano w giallo wszelkie zasady dobrego smaku związane z pokazywaniem przemocy, serwując przy okazji naprawdę wciągające fabuły. Tutaj kamera ucieka, gdy morderca odcina swojej ofierze wargi.
Dla tych, którzy giallo znają i lubią, ekscytujące może być szczególnie kilka pierwszych minut, kiedy to reżyser jako żywo przenosi nas kilka dekad wstecz. Dwie dziewczyny, którym pisane jest coś niemiłego odwiedzają operę, ruszają do dyskoteki, na której usłyszeć można „archiwalną” muzykę wypisz wymaluj spod syntezatorów Goblinsów i spotkać gości wyjętych żurnala rocznik 83. Itd. aż do kulminacji, niestety średnio krwawej. No a potem to już zaczyna być coraz nudniej, coraz bardziej sztampowo, coraz mniej zaskakująco, coraz bardziej głupio. Całości takiesobiości dopełnia fakt, że personalia mordercy znane są już mniej więcej od połowy filmu. Niestety ów killer też zawodzi, bo oczekiwania były na większego twista, który zdradzały pewne cechy facjaty pokazywanego w migawkach sadysty. No a w zasadzie to nie zdradzały, bo wyszło inaczej. Choć coś mi mówi, że w jakimś tam drafcie scenariusza było zgodnie z moimi przewidywaniami… Wiem, niejasno piszę, ale nie chcę zbytnio spoilerować, choć i tak nic by to nie zepsuło.
Byłoby lepiej, gdyby nie było tak bardzo poważnie. Większy dystans do całego filmu poprawiłby jego odbiór. Zabawa konwencją, a nie uparte trzymanie się jej. Naszpikowanie w obsadzie znanych z giallo twarzy w cameosach itp. rzeczy. W samotni detektywa wisiały dziesiątki zdjęć ofiar. Aż się prosiło, żeby poupychać tam jakieś kadry ze starych giallo. Od razu fun z seansu byłby większy. No ale może to najpierw trzeba się było przekonać, że na poważnie taki film jest obecnie nie do przełknięcia… No to się przekonaliśmy i obawiam się, że kolejnych prób nie będzie. Trochę paradoksalnie z tym obawianiem się, bo drugi raz nikt by mnie nie zmusił, żeby „Giallo” obejrzeć. Ale taką zabawę z giallową konwencją to bym łyknął.
A i może na koniec dwa słowa o kiepskiej obsadzie. Akurat tu jest to usprawiedliwione, bo w giallo nigdy aktorskie bystrzachy nie występowały. No ale nie sposób nie dodać, że Adrien Brody tylko potwierdził moją opinię o tym, że to słaby aktor (obawiam się, że tego jego charakterystycznego spojrzenia żadna operacja plastyczna nie usunie; z nosem można by coś zaradzić), a o żonie Polańskiego to nie ma co gadać. Zastanawiam się tylko czy ona taka „bezmimiczna” jest sama z siebie, czy to wynik za dużej dawki botoksu. 3(6). Za film, bo za aktorstwo to by było za wysoko.
(858)
Podziel się tym artykułem: