A raczej czas urlopów i w związku z tym przez najbliższy tydzień będzie tu trudno zobaczyć jakąś sensowną notkę. A pisać bezsensownych w stylu: „Hura! Rozpoczął się nowy sezon Survivora” mi się nie chce.
Tak czy siak dzisiaj pół dnia spędziłem na przeróżnych zabawach w ogródku, a teraz chce mi się spać. Łapię jednak tę chwilę, którą mogę poświęcić na napisanie czegoś i właśnie to czegoś napiszę. Padło na polski serial „Czas honoru”.
I choć (bardzo lubię zaczynać zdania od „i choć”, czego w sumie nie lubię…) nie obejrzałem jeszcze pierwszego sezonu do końca (utknąłem z powodów rycia w ogródku na ósmym odcinku) to wiem, że skończę go jak najszybciej, a zaraz potem zarzucę drugi sezon. Właściwie to nie wiem, co mnie wzięło na jego oglądanie (pewnie te billboardy drugiego sezonu wiszące w stolicy), ale już w połowie pierwszego odcinka doszedłem do wniosku, że olanie jego emisji w telewizyjnej dwójce było błędem. Niedużym, bo tak bym musiał czekać po tygodniu na nowy odcinek, a teraz mogę polecieć ciurkiem i obejrzeć od początku do końca. I żeby tylko mi się tak spać nie chciało jak teraz, to zapuściłbym na dobranoc ze dwa odcinki, gdy już reszta domowników (serialem niezainteresowana – woli House’a, który strasznie mnie usypia) zaśnie.
Poniekąd moja niechęć do „Czasu honoru” spowodowana była pewnie tym, że poprzedni wojenny serial made in TVP nie trafił w moje gusta. Przygoda z Tajemnicą Twierdzy Szyfrów” zakończyła się na drugim odcinku i nic nie wskazuje na to, że kiedyś do tego wrócę. W przypadku „Czasu honoru” jest inaczej. Ogląda się go przyjemnie, aktorów ma fajnych (nie mam awersji do Zakościelnego czy Wesołowskiego), muzyka jest bardzo łądna – generalnie trafia w moje aktualne zainteresowanie (nie wiem skąd się wzięło) drugą wojną światową.
Oczywiście oko przymknąć trzeba na to i tamto (o tym i o tamtym za chwilę) i rozgrzeszyć twórców niewielkim budżetem (choćby i był duży, to i tak w przypadku takiego serialu byłby on mały), ale wychodzi na to, że nawet w okresie kręcenia bzdurnych seriali, jeszcze bzdurniejszych filmów i najbzdurniejszych filmów, które za chwilę będą serialami jest jedna rzecz, o której potrafimy coś kręcić (choć i są niechlubne wyjątki, potwierdzające oczywiście regułę) – wojna. Zawsze znajdzie się coś godnego uwagi w tym względzie – opisywany „Czas honoru” czy świetny „Jutro idziemy do kina” w filmowej mierze (trącącej jedynie za bardzo Teatrem Telewizji). Trudno się w sumie dziwić, bo scenarzyści nie muszą się starać, żeby wzbudzić w widzu jakieś uczucia – uczucia u widza wzbudzone są na starcie. Można je zgasić, można je podsycić, ale punkt wyjścia jest dobry. Wiadomo komu kibicować, wiadomo kto jest skurwysynem, wiadomo z czyjej śmierci się cieszyć, a czyją nieszczęśliwą miłość opłakiwać. Samograj. I już wolę wykorzystywanie takiego samograja do granic możliwości niż próby wymyślania czegoś nowego, co zwykle kończy się kupą. Tutaj nie ma nic nowego, różnicy między „Czasem…” a takimi na ten przykład „Kolumbami” nie ma (poza tym, ze ten drugi jest oczywiście lepszy) – nikt nie próbuje kozaczyć montażem rodem z MTV itp.
A gdyby jeszcze wyeliminować ten i ów błąd, to w ogóle byłbym zachwycony. No ale to by było za pięknie. Wystarczającym powodem do radości jest fakt, że gdy na początku drugiego odcinka zaczęło wiać żenułą (udajemy pijanych, brrr, albo ta akcja specjalna po odbicie sznurka), szybko wrócono na właściwy tor i już było dobrze. Przynajmniej do óśmego odcinka, ale myślę, że dalej nie będzie gorzej. A co do tych minusów i błędów? No sporo tego jest, ale najważniejsze, że minusy nie przesłaniają plusó. Słabo jest z rolami kobiecymi. Romantowska irytująca jak zawsze, Ostaszewska za mądra i poważna na twarzy do takiej głupiej roli, a już obecność Matyldy Damięckiej to zgrzyt zębów potworny. Snuje się z tą rozdziawioną buzią i psuje kadry. Na szczęście niewiele ich ma do zepsucia. Nie postarano się także z lokacjami, ale to już zrozumieć najłatwiej. W każdym bądź razie wielcy konspiratorzy i cichociemni, a wszyscy w kółko koło pomnika Kopernika non stop chodzą i rzucać się w oczy nie chcą. Natężenie bohaterów na 1 metr placu pod pomnikiem jest ogromne i średnio parę razy na odcinek ktoś chodzi w pobliżu, a my oglądamy do znudzenia tabliczkę „Adolf Hitler Platz” czy jak to tam jest. Albo Aleja Szucha. Ole razy widzimy bramę wjazdową to wjeżdża bądź wyjeżdża z niej motocykl, a chwilę potem z prawa na lewo bądź z lewa na prawo przejeżdża ktoś na rowerze. Zabawne. A już najgorsze (ale to wina wszystkich polskich seriali), że w najgłupszych nawet epizodach grają „znane nazwiska”. Nie pomaga to w oglądaniu serialu, gdy byle dziada ze wsi gra Damięcki (choć ten to na lepsze role raczej nie ma co liczyć), a tego i tamtego ktoś równie rozpoznawalny. Trudno się wtedy wczuć w serial. Jasne, główni bohaterowie są po to, żeby grali ich znani aktorzy, ale całe drugie i trzecie plany powinny być z grubsza anonimowe. I z raz na odcinek jakiś special guest star – jak w Ameryce. Tam potrafią, jak już małpujemy to wszystko co dobre. Tyle że wtedy te „znane nazwiska” nie miałyby gdzie grać.
To pewnie nie wszystko, ale słyszę z łazienki, że zaraz wróci współtowarzyszka prac ogrodowych i zapowie oglądanie „House’a”. Choć też Jej się nie podoba. Kończąc więc napiszę wyraźnie, że „Czas honoru” polecam i śmiało można go oglądać. Fajnie, że zaczęli emitować drugi sezon, choć coś mi się o oczy obiło, że miało go w ogóle nie być, że budżet mają marny itp. To nie zachęca i jednocześnie każe zadać pytanie: dlaczego na fajne rzeczy nie mamy kasy, a Instytut Sztuki Filmowej (Sztuki!) ładuje kasę w przeróżne pierdy typu „Pora mroku„. Polska…
Podziel się tym artykułem: