Sytuacja jest doprawdy krytyczna. Mojego laptopa zawładnęły piekielne siły, które obrabiają wywiad o castingach, a na dodatek nie pozwalają mi oglądać filmu o zmutowanych mrówkach, bo jest za głośno (no kurde, jak ktoś ucieka przed zmutowaną mrówką to ma cicho siedzieć?). Co robić. Wyniosłem się do stacjonarnego kompa, w którym na chwilę obecną wszystko mnie wkurza – klawiatura z wysokimi klawiszami, za niskie siedzenie, za wysoki monitor (znaczy ustawiony za wysoko bez możliwości obniżenia go) na dodatek ustawiony za bardzo po prawej stronie (mógłbym przesunąć fotel, ale wtedy by mi nogi między dziurę w biurku nie wlazły). No i odległość nadgarstki-klawisze też mi się nie podoba – bo zamiast spoczywać na czymś, nadgarstki lecą w dół. A teraz jeszcze nie podoba mi się klawisz insert, który jest nie tam, gdzie bym chciał, żeby było i co trochę go naciskam zamiast home (no dobra, nie co trochę, ale zdecydowanie za często) i mi literki zjada. Zakładek też swoich nie mam i co chcę na jakąś stronę wleźć to sobie muszę pięć minut przypominać adres.
Pozostaje mieć więc nadzieję, że na pendrive’ie mam spis swoich filmów i będę mógł kontynuować ten pasjonujący wątek wspomnieniowy…
Mam.
Kurde, ale tu wrażliwość myszki jest fatalnie ustawiona. Nie chce mi się zmieniać, bo nie lubię ludziom zmieniać ulubionych ustawień na kompach (a to komp Aśka), w przeciwieństwie do ludziów, którzy lubią zmieniać moje ulubione ustawienia w fotoszopie i potem nic znaleźć nie mogę.
No nic, czas poszukać na czymś skończyliśmy ostatni odcinek. Mam. No to jedziem dalej. Na początek niezbyt budzący wspomnienia film mi się trafił. Na dodatek wiele z niego nie pamiętam (cóż za nowość) i nawet nie będzie okazji, żeby go do liczby recek dodać z tego powodu.
Policjantki z FBI [Feds]
Za tym dość specyficznym polskim tytułem kryje się komedia sensacyjna, która była sporym hitem w Złotej Erze Video. Zresztą, co nim nie było w czasach pięciu filmów na krzyż. Dwie laski, jedna głupia i waleczna, druga mądra i strachliwa – przechodzą przez sito eliminacyjne na akademii FBI, a potem przystępują do służby.
Nie pamiętam z tego nic więcej. No jeszcze Rebekę De Mornay w jednej z ról (gdzie ona dzisiaj jest? o, Rob Reiner ją wskrzesi razem z Penelope Ann Miller w zapowiedzianym „Flipped”) i jej koleżankę Mary Gross, dla której była to prawdopodobnie jedyna pamiętna rola w karierze wiodącej ją potem przez seriale telewizyjne.
A co się będę szczypał, dodam jakiś filmik z YT jeśli jest i można dodawać do recek ;P Wszak moja ocena wystawiona przez mgły niepamięci i zakrętów historii pojawi się tutaj. Oto i ona: podobało mi się. Było śmiesznie, były w ruchu pistolety i tylko nikt nawet kawałka gołego tyłka chyba nie pokazał.
Taa, na YT zawsze można liczyć. Jest na nim cały film. Poniżej part 1, a resztę se sami znajdźcie:
***
Conan Barbarzyńca [Conan the Barbarian]
Oto i film, o którym nic nie trzeba pisać, bo każdy go zna.
***
Żartowałem, coś tam napiszę.
Jeśli chodzi o Conany to bliższy mym wspomnieniom jest „Conan Niszczyciel”, którego po raz pierwszy obejrzałem w okolicznościach, o których napiszę, gdy przyjdzie kolej tego filmu. Barbarzyńcę obejrzałem jakiś czas później i co by dużo nie gadać, w ogóle mi się nie podobał. Nic chyba dziwnego, bo różnica między tymi dwoma filmami jest spora i dla srajtka w niewielkim wieku ciekawszy musiał być o wiele bardziej przygodowy sequel niż oryginał Miliusa, który filmem znacznie poważniejszym był. Potem mi przeszło.
W „Conanie Barbarzyńcy” poznajemy dzielnego cymmeryjskiego wojownika Conana, stworzonego przez Roberta E. Howarda na potrzeby swych własnych powieści. Adaptacji onych podjął się już wspomniany wcześniej Milius do spółki z Oliverem Stone’em, który póki co był na początku swojej świetlistej kariery i miał za sobą dopiero takie filmy jak np. głośny „Midnight Express”, do którego napisał scenariusz i „The Hand”, o którym jak sądzę Michael Caine wolałby mimo wszystko nie pamiętać. Zresztą, co tam scenariusz i reżyseria, kiedy wszystko rozbijało się i tak o znalezienie odpowiedniego aktora, który mógłby udźwignąć ciężar roli… wróć miecza. Padło na Arniego i w ten sposób narodziła się historia kina.
Co by jednak nie mówić, jest coś co przyćmiło i Miliusa i Stone’a i Schwarzeneggera. Tym czymś była najlepsza ever ścieżka dźwiękowa jaka kiedykolwiek powstała na potrzeby filmu. Przecudowna muzyka śp. Basila Poledourisa ukradła cały film stając się dzisiaj niedoścignionym wzorem dla innych kompozytorów. Kawałek mój najukochańszy brzmi tak:
Czy w Waszym kawałku wszechświata w „tamtych czasach” też krążyła plota o tym, że na świecie istnieje trzecia część przygód Cymmeryjczyka „Conan Król”? Ech ten świat bez internetu. Jak nie „Conan Król” to „Historia świata 2″… człowiek odcięty od wiedzy różne pierdy łykał.
No i znów się w muzie zasłuchałem. Ciężko będzie ruszyć dalej. A pewnie mnie zaraz domowy tyran rex zawoła.
***
Wejście smoka [Enter the Dragon]
Lubię takie zbiegi okoliczności. Dopiero co blipowałem ten obrazek:
…a tu proszę, co się następnego do opisania trafiło. A jeśli jeszcze pociągnąć temat zbiegów okoliczności, to jeszcze jeden fajny dotyczy kasety vhs (było kiedyś takie coś), na której mam nagrane „Wejście smoka”. Sąsiadem filmu jest opisywane już wcześniej „Commando” (coś musiałem zachachmęcić skoro wrzuciłem „Commando” do wcześniejszego projektu skoro teraz wypadałoby, żebym o tym napisał). Zagadka: co łączy „Wejście smoka” i „Commando”. Powiem Wam, bo wiem, że najbardziej depresyjnym momentem życia jest ten, w którym zadaje się na blogu pytanie, a nikt na nie nie odpowiada ;P Otóż filmy oba łączy końcówka. W obu na pozamiatane przylatują helikopterami goog guye, którzy nie mają już co do roboty.
– Zostawiłeś coś dla nas – zapyta pułkownik Kirby.
– Tylko ciała – odpowie John Matrix z córeczką na ramieniu. Córeczką, która później ładnie wyrosła w Alyssę Milano.
No ale ja tu miałem o „Wejściu smoka”. Film ów miałem szczęście dwa razy obejrzeć w kinie objazdowym w moim miasteczku. „Wejście…” jak każde dziecko wie było jednym z dwóch pierwszych filmów kungfu/karate/łotewer pokazywanych w naszych kinach (drugim był of koz „Klasztor Shaolin”), a ja widziałem je oba. Szczególnie ten popis Bruce’a Lee pamietam, bo zanim go obejrzałem to nasłuchałem się wielu opowieści ojca, który był go i widział gdzieś wcześniej. A były to czasy, że opowieści o filmach takich jak „Wejście smoka” słuchało się z rozdziawioną japą. No więc opowiadał jak ta dziewczyna uciekała, oni ją gonili i ona później wzięła kawałek szyby i… a ja byłem skazany na ruskie filmy w telewizji.
No a potem to już historia dzieciństwa wielu z Was zapewne. Klasyka przez duże KL, o której nie wypada pisać, bo każdy zna szczegóły (a i telewizja powtarza ten film co kwartał).
One and only Bruce Lee, czołowy mastah faker tamtego okresu Bolo Yeung, Oharra, którego przez długi czas byłem pewien, że zagrał Chuck Norris, absolutnie niepowtarzalna muzyka Lalo Schifrina (nie żeby jakaś zajebista, ale niepowtarzalna w tym względzie, że słyszysz muzykę Lalo Schifrina i wiesz, że to muzyka Lalo Schifrina), nie gap się na palec, bo ci umknie blask księżyca (czy jakoś tak), tajski masaż, John Saxon, który o sztuce walki nie ma zielonego pojęcia (taaa, zaraz znowu ktoś będzie grzmiał, że ma czarny pas – a ja mam czarne skarpetki) i ten odgłos łamanych kości. Oto właśnie „Wejście smoka”.
A i jeszcze Sammo Hung. Ten w czarnych gaciach na początku, jakby ktoś nie wiedział.
Najklasyczniejsza z klasycznych scen walki:
***
Uciekinier [The Running Man]
Jakiś taki arnoldowy kawałek spisu się trafił…
Nie tak dawno temu, podczas inspekcji kasety wideo okazało się, że wraz z „Uciekinierem” mam nagrany kawałek programu telewizyjnego i reklam z „dawnego TVP1”. Film leciał w środku nocy, nastawiłem nagrywanie plus minus i poszedłem spać. Nagrały się niepowtarzalne reklamy i jeszcze bardziej niepowtarzalny Jan Suzin zapowiadający film. Kto dziś w TV zdobyłby się na mówienie przed filmem, że jemu się taki film nie podoba? Nikt. A Jan Suzin narzekał, że nie lubi przemocy i ona go odrzuciła w „Uciekinierze”. Nie przeszkodziło mu to (AFAIR, bo pewny nie jestem) w lektorzeniu tego filmu.
Oparty na opowiadaniu Stephena Kinga, ukrytego pod swoim zwyczajowym pseudo, film zabiera nas w niedaleką przyszłość (2019), w której rekordy popularności bije program telewizyjny, w którym kilku śmiałków ucieka, a kilku uzbrojonych po żeby psychopatów ich goni. Do wygrania jest sporo, bo wolność (uciekają więźniowie). A przynajmniej jej roztaczana przed widzami wizja, która nijak ma się do rzeczywistości. I wszystko to nagle bierze w przysłowiowe pizdu, bo zachciało im się ganiać za Arnoldem…
Kolejna klasyka, która niespecjalnie się zestarzała i dalej ogląda się ją z przyjemnością. No tylko te obcisłe stroje sobie mogli darować, bo niezbyt w nich do twarzy aktorom. A tak poza tym to rozpierducha na poziomie, parę onelinerów i fajowi myśliwi w rodzaju Subzero (niezapomniany „Mongoł” z „Oko za oko” – no cóż, tak go nazywaliśmy, co poradzić; tak samo jak i kino, też mieliśmy w anusie political correction), Dynama, który wyjątkowo cienko zaśpiewał czy Buzzsawa, który dużo hałasu narobił, a i tak Arniemu nie nakopał.
Teraz też kręcą takie filmy, ale zdecydowanie gorzej się je ogląda niestety.
A zamiast fragmentu „Uciekiniera”, fragment porannej tarzaniny psa, który właśnie przerwał mi pisanie Projektu 1000 domagając się wyjścia na siku.
No i to by było na tyle. Jak się człowiek wyrwie z pisania, to potem ciężko do pisania wrócić. A że pies na pół godziny przed północy zyskuje nowych sił witalnych…
(822)
Podziel się tym artykułem: