Zaskakująco wiele w tym filmie się dzieje, ale też zaskakująco wiele się w tym filmie nie dzieje, czyli: na trzeźwo nie rozbieriosz.
Trudno było o książce Doroty Masłowskiej nie słyszeć, ale bez bicia przyznam się, że jej nie czytałem. Co więcej, dopóki nie zobaczyłem zwiastuna filmu Xaviera Żuławskiego, byłem przekonany, że to jakiś podręcznik do historii jest i nawet się zastanawiałem, ococho z tym całym szałem na Masłowską, ale jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby skonfrontować moje przeczucia z rzeczywistością. W związku z powyższym, wspomniany zwiastun mnie nieco zdumiał, a za chwilę wywołał reakcję typu: „O mój Boże”.
Szedłem więc do kina z założonym odgórnie przekonaniem, że idę po to, aby ten film wziąć i zjechać równo. Z drugiej strony chyba podświadomie czułem, że warto do kina zajrzeć, bo przecież sado-maso nie jestem i nie szedłbym do kina tylko po to, żeby czas i kasę stracić. Ale to musiało być bardzo podświadome, bo dopiero po seansie odkryłem, że kto wie, że być może. Okazało się bowiem, że, kurde, da się ten film oglądać.
Dochodzimy do trudnego momentu – zwykle w tym miejscu streszczam fabułę. Problem z „Wojną…” jest jednak taki, że fabuły jako takiej tam brak. Jest jakieś luźne coś, co z żadnej strony na fabułę nie wygląda. Jest bowiem bohater o wdzięcznej ksywce Silny (bardzo dobry Borys Szyc), który na przestrzeni czasu spotyka się z kilkoma różnymi dziewczynami. Jest gotyckiego anturażu wegetarianka, jest blondwłosa tipsiara, jest schowana za okularami kujonica (najfajowsza z nich wszystkich, to tak nawiasem mówiąc), jest też babochłop we flajersie i pewnie jakaś jeszcze, ale już widać, że z dość osobliwym przekrojem przez społeczeństwo mamy do czynienia. Sam Silny jest z kolei łysym dresem, który mieszka z mamą i napieprza kogo wlezie.
Feeria bohaterów jest więc barwna, ale za nic w świecie nie chcą nam oni opowiedzieć żadnej historii, która mogłaby się ułożyć w intrygę. W sam raz na film, w którym wszystkiego jest tak dużo, ze aż za dużo.
Nie mam bowiem wątpliwości, że „Wojna…” to typowy przerost formy nad treścią. O ile tak z godzinę jeszcze nadążałem za filmem, to potem już odpuściłem, bo nie sposób było dotrzymać mu tempa. Sytuacje zmieniały się jak w kalejdoskopie, metafory fruwały między kinowymi rzędami, a jedna alegoria mnie nawet w dupsko ugryzła. Jednym słowem wielki misz-masz, z którego ci, którzy spodziewali się komedii o dresach nie chcą wyłowić nic więcej poza rzeczami skłaniającymi do refleksji: „ale gówno”, a z którego ci z zacięciem intelektualnym łowią sobie z zapartym tchem kolejne smaczki udowadniając, że mamy do czynienia z arcydziełem. Ja z kolei jestem pośrodku i stwierdzam, że ani to gówno, ani arcydzieło nie jest. Za to sporo powyżej średniej krajowej osiąga, co jakimś osiągnięciem z pewnością jest, ale też nie ma się co podniecać, bo konkurencja w kraju kocha i tańczy, więc wiecie.
Jest taka możliwość, że rzeczywiście nie zakumałem tej Wielkiej Tajemnicy, jaką chciał nam przedstawić pan reżyser, ale nawet jeśli, to i tak uważam, że dobry film nie powinien zostawiać aż tylu znaków zapytania i jednego wielkiego łotefaka. Nie mam nic przeciwko filmom, które dają do myślenia, ale jak za dużo da się w czajnik, to też niedobrze. Intelektualni fascynaci w każdej sekundzie filmu znajdą pewnie potwierdzenie na jego wielkość i okazję do ponaigrywania się z tych, którzy NicNieZrozumieli, ale to broń obosieczna, która sprawy nie rozwiązuje. Bo inny widz z zacięciem rozrywkowym powie: „panie, ale to jest gówno”. I co mu zrobisz? Co to udowodni? Dlatego fajnie, że młody Żuławski zmusił mnie, widza, do myślenia, ale na litość boską. Mam zdaje się ograniczoną liczbę zwojów mózgowych, żeby to wszystko objąć po jednym seansie. A natłok zakończeń (z dziesięć naliczyłem) skutecznie mnie znużył i jestem przekonany, że drugi raz oglądać filmu nie będę, tylko po to, żeby go Zrozumieć. Powinienem za pierwszym razem. I to, co Zrozumiałem jest ok, doceniam, że obejrzałem coś więcej niż banał, ale za przesolenie tej filmowej zupy wdzięczny nie jestem i nie będę udawał, że jest w sam raz, kiedy jest za słona.
Rany, czego tu nie ma. Nawiązanie na nawiązaniu, konwencja na konwencji, śmaki i owaki na śmakach i owakach. Z jednej strony pies wyje znak to, że poranek („Romeo i Julia” of koz), a z drugiej Nata z nosem czerwonym od barszczu („Pulp Fiction” – trochę na wyrost of koz). A wszystko w konwencji antycznego dramatu połączonego ze „Stranger Than Fiction„. Koryfeusz w kapturze od bluzy, w którego rudej bodajże głowie rodzą się bohaterowie filmu, którzy zapełniają kadry i rozpoczynają żyć własnym życiem. No właśnie? Własnym życiem? Przyjdzie taki moment, w którym w to słusznie zwątpią, a wytłumaczyć im tę sytuację spróbuje nie kto inny, jak wspomniany już koryfeusz. Ale nie wyjaśni w sposób prosty i zrozumiały, bo ten koryfeusz (pomijając wadę wymowy – Masłowska na mikrofonach nie wiem po co, z tym szczękościskiem przeszkadzała – ludzie mówią, że tak miało być, ale ja mówię: wynajmijcie lepszą aktorkę), jak i jego bohaterowie, w przeciwieństwie do mieszczanina szlachcicem nie mówi prozą, tylko białym wierszem poprzetykanym kurwami. Bardzo poprzetykanym kurwami, ale cóż – jakie czasy, taki „antyczny” dramat… A żeby nie było nudno, to do tego wszystkiego powtykane zostały przeróżne „Hot Fuzzy” w postaci odpadającego sajdingu, żeromskie szklane domy zamienione w wytwórnię piasku i Tollywood nawet. Ten drugi nieświadomie jak sądzę (jestem pewien), ale oglądając walki nie sposób nie mieć podobnych skojarzeń.
Jednym słowem straszny miszmasz tradycji, współczesności i popkultury. Przeszarżowany, przekombinowany, ale wart obejrzenia. 4(6)
(813)
Podziel się tym artykułem: