Choroba dalej mnie rozkłada i za bardzo nie mam weny do pisania czegokolwiek (za to, o dziwo, sporo oglądam), ale jak to tak bez żadnej notki, żeby bloga zostawiać? To się nie godzi. Stuknę więc dwa słowa o dokumencie z tytułu szczególnie, że ma klikalny tytuł cha cha cha.
Bardzo prosto jest mnie zmusić do obejrzenia czegoś. Wystarczy właśnie taki tytuł i od razu nabieram chęci, żeby przezwyciężyć filmową apatię i zobaczyć co zacz. No i w tym przypadku sprawdziło się to w stu procentach, bo naprawdę niewiele trwało zanim rozprawiłem się z seansem.
Dokument, jak sam tytuł wskazuje, opowiada o tak zwanych snuff movies, czyli bardziej swojsko o filmach ostatniego tchnienia. Czyli, żeby być jeszcze bardziej obrazowym, o filmach, w których można zobaczyć zabijanie na ekranie. Ale wiecie, takie zupełnie prawdziwe i bez efektów specjalnych. Na pewno wiecie, bo widzieliście „8 milimetrów” z Nicolasem Cagem, a i powinniście też polski „Billboard” zaszczycić spojrzeniem (była taka moda na snuff – był jeszcze hiszpański „Tesis” i „The Brave” z Johnnym Deppem). No i właśnie o snuff movies traktuje ów dokument Paula von Stoetzela, który próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie czy filmy snuff rzeczywiście istnieją, czy może są jedynie miejską legendą. Bo jak to mówi jeden z bohaterów filmu: „Nie wierzę w istnienie filmów snuff. Wszyscy o nich mówią, a jeszcze nikt żadnego nie widział”.
Zostając na chwilę przy tytule, trzeba powiedzieć, że jest on dość niedokładny. Szczególnie jego pierwsza część, czyli „snuff”. Bardziej adekwatny do filmu jest jego drugi człon, czyli „A Documentary About Killing on Kamera”. W filmie pomieszano bowiem w jednym worze kilka rzeczy, które ze snuffem związane są średnio. W zasadzie tylko pierwsza jego część i epilog dotyczą snuffu. Cała reszta opowiada o filmach mondo, o filmach kręconych przez seryjnych zabójców w ramach zachowywania pamiątki, o filmach z wojen, o dostępnych w internecie nagraniach z egzekucji plus o pornografii dziecięcej, żeby całość zrobiła jak największe wrażenie. I w zasadzie morał z tego jest taki, że zamiast zająć się na poważnie snuffem postanowiono skorzystać z każdej tylko możliwości, by pokazać jakiś obleśny kawałek materiału czy to filmowego, czy dokumentalnego. Co za tym idzie, słowo „documentary” również jest w tytule filmu umieszczone na wyrost, bo niestety, taki z niego dokument jak z koziej dupy trąbka.
„Snuff…” na pewno nie jest filmem dla każdego, bo zawiera naprawdę wiele mocnych scen (niektórych nie oglądałem, bo nie lubię mondo i jakoś niespecjalnie czuję potrzebę gapienia się na ofiary wypadków samochodowych czy szlachtowanie króliczków; co innego filmowa fikcja, co innego nagrania w typie wspomnianych wyżej egzekucji z odcinaniem głowy), które stanowią połowę całości. Niektóre okraszone jakimś sensownym wstępem, a niektóre wsadzone ot tak, żeby były, bo są szokujące. Jak choćby ta z „Guinea Pig 2: Flower of Flesh and Blood”. Pokazali i tyle. Dziwne, że nawet nie opowiedzieli wzruszającej historii o przerażonym Charliem Sheenie.
A gdy już jakimś cudem uda nam się zamknąć oczy na te okropności, to pozostaje nam oglądanie zupełnie od czapy powybieranych specjalistów, którzy najwyraźniej są jakimiś niespełnionymi aktorami, bo zamiast opowiadać co wiedzą, to robią miny gorsze niż Cage w „8 mm” (a to trudno). Tu pozdrowienia dla panów Raymonda P. Whalena, który swoją reakcją na „Cannibal Holocaust” zasłużył na jakieś pięć Złotych Malin z rzędu oraz dla pana Marka L. Rosena, w którego opowieść o brutalnym Filipińczyku (co oni mają z tymi Filipińczykami? W „8 mm” też się do nich przypieprzali; coś jest na rzeczy?) z pewnością uwierzy każdy i zakrzyknie, że TADAM! w końcu mamy niezniszczalny dowód na to, że filmy snuff istnieją.
Jednym słowem – szkoda czasu na ten shit. Niżej macie trailer, ale się do niego nie przywiązujcie, bo w filmie nie ma ani słowa o tej historii z „enjoy”:
Podziel się tym artykułem: