„W reckach czytam, ze to film dla permanentnych koniobijcow :)” – gambit
Źle się dzieje w państwie szkockim. Zabójczy wirus wybija biednych Szkotów i grozi reszcie wyspy. Rząd brytyjski przystępuje do akcji i stawia szczelny mur separujący Szkocję od całego świata. Sytuacja wydaje się być uratowana – świat bezpieczny, zainfekowani nie żyją… Tak, z pewnością.
Kiedy pierwszy raz obejrzałem trailer „Doomsday” nie byłem, delikatnie mówiąc, zadowolony. Zresztą pisałem o tym na blogu. Sytuację filmu zdawał się ratować jedynie reżyser Neil Marshall. Marshall podbił serca widzów na całym świecie znakomitym „Dog Soldiers” (oczywiście zdania na temat jego znakomitości są podzielone, wiadomo), a potem poprawił „Zejściem”, które, moim skromnym zdaniem, było jeszcze bardziej znakomite (także i w tym przypadku zdania były podzielone dość drastycznie). Czy wiec jego kolejny film miał być taką nieoryginalną kichą, jak to wynikało z trailera? Miałem nadzieję, że nie, bo by mi było szkoda takiego reżysera, który jak do tej pory swoimi filmami świetnie trafiał w moje gusta.
No i okazało się, że nadzieja wcale nie jest matką głupich, bo „Doomsday” okazał się najlepszym filmem, jaki widziałem ostatnio (licząc także te z Bollywood ;P). I coś mi się wydaję, że znów jestem w przerażającej mniejszości, bo recenzje, jakie czytałem w gazetach nie pozostawiały po filmie suchej nitki i w zasadzie nie trafiłem na ani jedną dobrą recenzję tego filmu. No ale ostatecznie nie od dzisiaj wiem, że recek nie ma co czytać, bo i tak nic mądrego się z nich nie dowiem.
Tak, wiem, z premedytacją wstawiłem wyżej cytat z gambita… 😛
Neil Marshall wyciągnął wnioski z krytycznych głosów dotyczących „Zejścia”. Głównym zarzutem przeciwko temu filmowi było to, że powoli się rozkręcał i właściwie to przez pierwsze 40 minut nic się w nim nie działo. W przypadku „Doomsday” nie ma mowy o takiej krytyce – od początku akcja zapycha z kopyta i za każdym razem, gdy już się wydaje, że przyszedł czas na smuty, to jest odwrotnie, bo akcja jeszcze bardziej przyspiesza. Nie ma smętów ani pitolenia trzy po trzy. Cały czas naparzają karabiny maszynowe, a krew sika na kamerę w ilościach bardzo dużych. I w zasadzie cała pierwsza godzina filmu to stylowa napieprzanka pełna ran postrzałowych, sikającej krwi, odciętych kończyn i królików zmasakrowanych serią z karabinu maszynowego. Potem jest trochę smęcenia, ale nie za dużo i właściwie do samego końca nie ma przynudzania ani filozofowania o niepotrzebnych sprawach. A nawet jak jest, to przeplatane migawkami z ataku siekierą na angielskiego premiera.
Trailer nie oszukiwał w jednej sprawie – całe „Doomsday” to jedna wielka kalka z kilku filmów, w której nie ma nic oryginalnego. Brzmi to źle, ale ważne, że dobrze się tę kalkę ogląda. Wygląda na to, że Marshall nieprzypadkowo nakręcił wcześniej dwa filmy, które w całości przypadły mi do gustu. „Doomsday” potwierdza, że w głowie reżysera siedzi to samo, co i w moim łbie. No może trochę rzeczy bym zrobił inaczej, ale ogólnie rzecz biorąc większa część filmu jest dla mnie taka jak należy. Bałem się po trailerze, że za dużo w filmie będzie od czapy pomalowanych „punków”, ale wcale tak nie było. Znikali za każdym razem, gdy zaczynali się nudzić. Tak więc, jeśli spodziewacie się po tym filmie czegoś oryginalnego, to zapomnijcie. Zobaczycie pomieszane ze sobą „Ucieczkę z Nowego Jorku”, „Mad Max”, „Aliens”, „The Warriors”, „No Escape” i jeszcze parę innych filmów (zresztą reżyser nie czai się ze źródłem inspiracji, bo i po co – dwie postaci z filmu noszą nazwiska Carpenter i Miller). Ale jeśli oczekujecie czystej rozrywki, to „Doomsday” jest filmem dla Was. Mózg off i cieszyć się z rozwalanych na pół łepetyn. Zresztą powiedzcie sami, czy film, o którym w IMDb napisali, że: „Rated R for strong bloody violence, language and some sexual content/nudity” może być zły? Eeee.
I tak tylko sobie podczas oglądania pomyślałem, że chciałbym w końcu zobaczyć jakiś film, w którym rozpieprzają znajome mi polskie miasta. Może niekoniecznie moje rodzinne, ale takie Katowice czy Warszawę, czemu nie. Musi być fajnie oglądać film, w którym zielskiem zarastają znane z reala budynki itp. Może kiedyś.
5+(6). Byłaby cała szóstka, ale pod koniec troszeczkę się ciągnęło, a i zakończeniu brakło jakiegoś wyrazistego pomysłu. Ale i tak filmowy ubaw po pachy.
PS. Kto wie, gdyby mnie gambit kiedyś nie uświadomił, to pewnie dalej bym myślał, że to Kate Beckinsale gra tutaj główną rolę. Rhona Mitra może nie jest do niej specjalnie podobna, ale pomylić się łatwo.
(607)
Podziel się tym artykułem: