×

Festiwalowe oglądanie

„Guru”

[…] Skoro już wspomnieliśmy o stereotypach, to w „Guru” przynajmniej kilka zostało potwierdzonych lub obalonych. Rzeczywiście, w ciągu pierwszych piętnastu minut mieliśmy aż dwie piosenki, ale za to nigdzie nie było widać Shahrukh Khana, który podobno grywa we wszystkich tamtejszych produkcjach. Opinia ta jest oczywiście błędna, Shahrukh nie pojawił się do samego końca filmu i w ciągu całego festiwalu będzie więcej filmów bez niego, niż z nim. „Guru” obala również stereotyp o tym, że w kinie bollywoodzkim zabronione są pocałunki. O proszę, a tutaj się całowano. Przy okazji pocałunek odbył się w deszczu, co z kolei potwierdza opinię o tym, że w indyjskich filmach deszcz pojawia się na zawołanie. Rzeczywiście.

Ale największym stereotypem obalonym przez „Guru” jest ten, według którego w filmach indyjskich chodzi jedynie o śpiew i taniec. Otóż nie jest to prawdą, a nawet można powiedzieć, że jest to oczywistą bzdurą. Owszem, taniec i śpiew to nieodłączny element tego kina, ale nie jego najważniejsza część. I choć „Guru” rozpoczął się od dwóch piosenek, to potem skupiał się już niemal wyłącznie na opowiadanej historii, do której oprawa taneczno-muzyczna była jedynie dodatkiem.

A na zakończenie może dwa słowa o samym filmie. „Guru” to taka indyjska „Ziemia obiecana”. Opowieść o pochodzącym ze wsi chłopaku, który dzięki uporowi i dużemu szczęściu osiągnął bogactwo i sławę, za które w pewnym momencie życia musiał zacząć płacić. „Guru” to typowy „one man show”, czyli film, który daje możliwość zabłyśnięcia tylko jednej gwieździe – w tym przypadku tą gwiazdą był Abhishek Bachchan, który „zagarnął” cały film dla siebie. Miał tu okazję zagrać młodziana, starszego pana, osobę po wylewie, ironicznego złośnika itp. Jak mu poszło? Opinie są podzielone.

Cały film natomiast warto zobaczyć nie tylko ze względu na niego, bo z pewnością nie jest to historyjka o śpiewie i tańcu, ale o człowieku, który zmaga się z wieloma uniwersalnymi problemami. Momentami z ekranu wieje nudą, ale całość z pewnością warta jest zobaczenia. Można też dojść do konstatacji, że ten Bollywood wcale nie jest taki straszny, jak go malują.

***

„Yuva”

– Przez ciebie zabiłem swojego brata!
– Wiem, co czujesz. Gdy miałem dziesięć lat zatłukłem ojca pałką.

W odróżnieniu od wczorajszego „Guru”, dzisiejszy film był dramatem politycznym z silnym przesłaniem społecznym. Temat właściwie bardziej charakterystyczny dla kina Południowych Indii (przypominamy: Kollywood, Tollywood itd.) w „mainstreamowych” produkcjach bollywoodzkich spotykany rzadziej. Nie dziwi więc specjalnie fakt, że „Yuva” jest remakiem właśnie południowego hitu „Ayitha Ezhuthu” z 2004 roku (czyli z tego samego, co i „Yuva”). Tak, tak. Bollywood kopiuje nie tylko z Hollywoodu, ale i przerabia po swojemu miejscowe hity. Zresztą vice versa, żeby wspomnieć choć o „Donie” i „Billi”. Nie wnikajmy jednak głębiej w temat, bo jest naprawdę skomplikowany 🙂

„Yuva” opowiada trzy równoległe historie, trzech różnych par. Przestępcy i jego żony, zakochanego studenta oraz Hindusa, którego marzeniem jest wyjazd do Ameryki, który tuż przed wyjazdem zakochuje się w dziewczynie poznanej na dyskotece. Wszystkie trzy historie łączą się w pewnym momencie i dalej historia rusza już jednym wątkiem. Jednym z głównych wniosków wysnutych po seansie musi być taka refleksja, że gdyby Alejandro González Inárritu kręcił filmy w Indiach, to z pewnością on stanąłby za kamerą „Yuvy”.

W przypadku „Yuvy” po raz kolejny okazuje się, że mocno przesadzone są głosy mówiące, że decydującym elementem indyjskich filmów jest śpiew i taniec. Powtarzamy to do znudzenia, ale z tym krzywdzącym stereotypem trzeba walczyć, gdyż z jego powodu, źle nastawionym widzom umknąć mogą naprawdę dobre filmy, w których piosenki są jedynie dodatkiem. I „Yuva” również jest doskonałym przykładem takiej sytuacji. Akcja leci szybko do przodu, na ekranie dzieje się wiele, a najważniejsza jest opowiadana historia. Właściwie piosenki umykają niezauważone, choć oczywiście jest ich kilka. To naprawdę dobry i godny zauważenia film, któremu warto poświęcić trzy godziny. Tak, to kolejny potwierdzony stereotyp, ale i z nim kino bollywoodzkie ostatnimi czasy walczy.

 Reasumując, zabawa w kinie na pewno była lepsza niż wczoraj. Ocena tego, który film jest lepszy jest indywidualną kwestią, ale sądząc po reakcji widowni (dziś sala Multikina świeciła gdzieniegdzie pustkami, ale i tak większość miejsc była zajęta) film podobał się bardziej i wywołał dużo lepszą atmosferę. Zresztą, o to nie było specjalnie trudno, bo jak nie bawić się dobrze na filmie, w którym podczas bójki na samym środku autostrady pełnej pędzących samochodów, jeden z walczących nagle łapie w ręce krzesło i zaczyna nim bić swojego przeciwnika.

Nie zrozumcie mnie jednak źle. Sceny takie jak powyższa oraz z cytat z początku to jedynie rozrywkowy dodatek do poważniejszych treści, jakie niesie ze sobą „Yuva”. Szczególnie, że sposób, w jaki została nakręcona nie różni się wiele od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Niektórzy powiedzą, że takie „amerykanizowanie” na dobre kinu Bollywood nie wychodzi, ale dzięki temu jest ono lepiej przyswajalne poza granicami Indii, a dobrych filmów nigdy nie za wiele.

***

„Ta Ra Rum Pum”

RV (Saif Ali Khan, nie z tych Khanów) zarabia na życie w pit stopie zmieniając opony kierowcom rajdowym. Marzy jednak o czymś więcej: chce osobiście zasiąść za kierownicą i wyjechać na tor. Pewnego dnia przytrafia mu się podwójny łut szczęścia – zakochuje się w pięknej Radhice (Rani Mukherjee), a jednocześnie dostaje szansę spełnienia swoich marzeń. Wkrótce startuje w wyścigu i zaczyna robić karierę.

„Ta Ra Rum Pum” to jeszcze inne oblicze kina bollywoodzkiego. Po poważnych tematach podejmowanych przez „Guru” i „Yuvę” przyszedł czas na czystą rozrywkę podsyconą odpowiednią dawką dramatyzmu (momentami z mojego widzenia trochę przesadzoną). Jak przystało na porządny „masala movie” znaleźć tu można wszystko, a sam film jest z gatunku „Szybki jak błyskawica” spotyka… „Życie jest piękne” Roberto Benigniego (oczywiście z zachowaniem odpowiednich proporcji). Pierwsza część typowo rozrywkowa pełna jest wyścigów samochodowych, wesołych piosenek i wolnego od problemów życia na pełen gaz, a dopiero w drugiej przychodzi czas na refleksję i na zderzenie się z szarą rzeczywistością. Można więc w końcu z czystym sumieniem napisać, że wyświetlony został „typowy” bollywoodzki film. Typowy w cudzysłowie, bo jak pokazuje choćby sam Bollywood Festiwal, nie ma w tym kinie niczego typowego. A że czasem lubią sobie pośpiewać. Kto nie lubi.

Po dawce poważnych tematów serwowanych widzom podczas dwóch pierwszych dni Festiwalu „Ta Ra Rum Pum” był bardzo odprężający i rozrywkowy. W końcu można się było wyluzować, od czasu do czasu roniąc przy tym łezkę. Sekwencje wyścigów dawały solidną dawkę adrenaliny, a piosenki sprawiały, że nogi same rwały się do tańca. Można szczerze powiedzieć, że jako film rozrywkowy „Ta Ra Rum Pum” sprawdza się doskonale mając przy tym tę zaletę, że umiejscowiony w Nowym Jorku nie jest dla „niebollywoodzkiego” widza aż tak egzotyczny i z pewnością łatwiej przyswajalny. Dlatego też stanowi dobry wybór, jeśli chodzi o rozpoczęcie przygody z indyjskim kinem. I choć wśród fanów ma raczej negatywne opinie, to wydaje mi się, że dla początkujących widzów może być dobrym wyborem.

Oczywiście „Ta Ra Rum Pum” nie jest filmem idealnym i na pewne uproszczenia trzeba przymknąć oko, jeśli chce się mieć pełną przyjemność z seansu. Głównie chodzi tu o sportowy aspekt filmu. Wspomniane wyżej sekwencje wyścigów choć dynamicznie nakręcone w większości trącą fałszem. Trudno bowiem uwierzyć w to, że ścigające się samochody przez 100 okrążeń toru jadą jeden za drugim, a jedynymi kierowcami, którzy wyprzedzają są dwaj walczący o pierwsze miejsce przeciwnicy. Oczywiście całego wyścigu nie widzimy, ale z tego, jak jest pokazany wynika właśnie taki wniosek, jak wyżej. Takich rzeczy jest więcej i po prostu trzeba przejść nad nimi do porządku dziennego i wtedy można się w pełni cieszyć filmem.

Reasumując, „Ta Ra Rum Pum” był powiewem czystej rozrywki pośród poważnych filmów dotykających społecznych problemów i z pewnością rozluźnił widzów, bo z sali słychać było sporo pozytywnych reakcji, a po skończonym seansie gromkie brawa.

***

„Jhoom Barabar Jhoom”

Jeśli myśleliście, że nie da się połączyć komedii romantycznej z zagrywkami rodem z „Podejrzanych” (tak, tych z Kevinem Spaceyem), to byliście w błędzie. Dobitnie przekonuje o tym wyświetlany czwartego dnia Bollywood Festiwalu „Jhoom Barabar Jhoom”.

Czwarty dzień, czwarte oblicze kina bollywoodzkiego. Tym razem publiczność zgromadzona w multipleksach Multikina mogła zobaczyć komedię romantyczną, w której najważniejsza była komedia, potem romantyczność, a dopiero potem… a potem już nic. Bo o ile we wczorajszym rozrywkowym „Ta Ra Rum Pum” od czasu do czasu pojawiały się ckliwe, popadające w przesadne wyciskanie łez z widza momenty, to dzisiaj z niczym takim nie było do czynienia. W zamian za to było sporo okazji do śmiechu, no i solidna porcja żwawych piosenek, w których rej wodził Amitabh Bachchan ze (cytując za forum Bollywood.pl) zdechłą papugą na kapeluszu wcielający się tutaj w rolę specyficznego koryfeusza.

Fabuła „Jhoom Barabar Jhoom” nie jest specjalnie skomplikowana. Na londyńskim dworcu kolejowym spotykają się Rikki Thukral (Abhishek Bachchan, po raz trzeci i nie ostatni na tym Festiwalu) oraz Alvira Khan (ulubienica niżej podpisanego Preity Zinta). On jest lekkoduchem i pozerem, ona poważną dziewczyną, w której szpanujący złotą komórką Rikki budzi odrazę. Los jednak łączy ich przy jednym stoliku w kafejce i tak od słowa do słowa zaczynają sobie opowiadać o swoich ukochanych, na których przyjazd pociągu czekają.

„Jhoom Barabar Jhoom” miał być zdecydowanie najsłabszym punktem Festiwalu, ale okazało się, że wcale nie było tak źle. Z wyświetlanych do tej pory filmów, dzieło Shaada Aliego rzeczywiście jest najsłabszym filmem, ale tak na dobrą sprawę nie wiadomo, dlaczego zrobiło tak spektakularną klapę w Indiach i nie przypadło do gustu tamtejszej publiczności. O wiele lepiej przyjęła go rodzima publiczność, która często wybuchała śmiechem i żywiołowo reagowała na to, co działo się na ekranie. Wygląda na to, że gdyby w ramach Festiwalu zostało puszczonych jeszcze z dziesięć filmów, to widownia rozkręciłaby się na dobre i w końcu całość przypominałaby to, co opisywaliśmy dawno temu w ramach relacji z 3. Biletu do Bollywood. No, ale do końca Festiwalu zostały już tylko dwa filmy i publiczność może nie zdążyć. Choć z tego, co donoszą inni, na sali numer 3 warszawskich Złotych Tarasów dzisiaj były wspólne tańce i śpiewy. My, niestety, szpiegowaliśmy na sali nr 4, a tam nie było jeszcze tak żywiołowo.

Generalnie rzecz biorąc, „Jhoom Barabar Jhoom” ma wszystko, co powinno wystarczyć do rozbawienia i zrelaksowania widza. O humorze i piosenkach już wspomniałem, a do tego dochodzą jeszcze piękne kobiety i ładne widoki. Producenci nie skąpili grosza (choć teraz pewnie żałują) i wysłali ekipę do Europy, by potańczyć pod Luwrem czy pod Wieżą Eiffela. W kraju też nie oszczędzali i wysłali swoich ludzi pod Taj Mahal. Dla poszukiwaczy ciekawostek też się tu coś znajdzie (dla przykładu w dzwonku komórki Abhisheka usłyszeć można głos jego świeżo poślubionej żony Aishwaryi Rai), a bardziej zaawansowani bollywoodzcy widzowie z pewnością bez problemu odnajdą nawiązania do „Sholay”.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004