×

„Szklana pułapka 4.0” [„Die Hard 4.0”]

Był wesoły świąteczny dzień, gdy na pokładzie samolotu z Nowego Jorku przyleciał do Los Angeles poczciwy gliniarz, który co prawda nienawidził latać, ale ponad swoją nienawiść do lotu przedkładał uczucie żony, które niestety coraz bardziej przygasało. Gliniarz wziął pod pachę pluszowego miśka dla córeczki (nawiasem mówiąc, o ile się nie mylę, tego samego, którego swojej córeczce sprezentował Jack Ryan w „Polowaniu na Czerwony Październik”; Jack Ryan, który też nienawidził latać i trudno mu się było dziwić po tym, co przeszedł w młodości) (drugim nawiasem mówiąc: hmm, dlaczego McClane miał tylko jedną zabawkę dla dwójki dzieci?) i pojechał wypasioną bryką do nowoczesnego budynku Nakatomi Plaza. W ten sposób rozpoczęły się dwie rzeczy:
1. trwająca już od nieomal dwudziestu lat seria „Die Hard”, w której nowojorski gliniarz John McClane (Bruce Willis) za każdym razem pojawiał się w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu (no z wyjątkiem trójki);
2. trwająca jeszcze pewnie dużo dłużej ponad ostatnią z części „Die Hard” dyskusja na temat „ale głupi był ten tłumacz, który przetłumaczył tytuł jako >Szklana pułapka<„.
Katując przez chwilę ten drugi podpunkt nie sposób nie zauważyć, że bardzo ciężko znaleźć recenzję czy choćby króciutką opinię o serii, w której ktoś nie wspomniałby o tym „tłumaczeniu”. Praktycznie wszędzie kto może się z tego powodu nabija, nie zauważając faktu, że pisanie o tym w kółko jeszcze w ubiegłym wieku dawno zaczęło być nudne i że w zasadzie bardziej źle świadczy o wałkującym ten temat niż o tłumaczu, który ów nieszczęśliwy tytuł wymyślił. Po pierwsze już same pisanie o tym tytule, że jest tłumaczeniem tytułu oryginalnego jest bzdurą, bo tłumacz dobrze wiedział, co dosłownie znaczy „die hard” a po drugie pewnie nawet nie on był odpowiedzialny za taki polski tytuł. A któż mógł przypuszczać, że pierwsza część zrobi taką karierę (a trzeba pamiętać, że polski tytuł do niej pasuje), że nie dość, że powstaną trzy kolejne odsłony, to jeszcze film będzie tak znany, że zmiana jego polskiego tytułu na inny mogłaby zaowocować tym, że mniej ludzi by do kina poszło na jakiegoś tam „Zaciekłego” czy jak tam dosłownie przetłumaczyć angielski idiom.

A w tej recenzji nie będzie ani słowa na temat polskiego tytułu 😉 który jaki jest taki jest i każdy kto ma choć trochę oleju w głowie powinien w końcu zaakceptować dlaczego ten tytuł jest taki a nie inny i przestać powtarzać w kółko pierdoły o głupocie tłumacza.

A zresztą dla mnie „Die Hard” to i tak już na zawsze pozostanie „Brutalną śmiercią” – pod takim tytułem można było spotkać ten film na pirackich kasetach.

John McClane po dwunastu latach powraca. Dalej jest policjantem i dalej ma kłopoty z żoną (nawiasem mówiąc nie mam pojęcia co ta Holly taka na niego cięta; chłop jest poczciwy i fakt, że co trochę go w domu nie ma, bo ratuje świat, ale z pewnością mogła gorzej trafić; a przecież jak porwią samolot z nią na pokładzie to mąż nie dość, że ją uratuje to jeszcze dzielnie odpierać będzie zaloty laski od lotniskowego faksu; a ta Holly wiecznie jakieś pretensje ma – jak to ktoś gdzieś napisał: John i Holly to Ross i Rachel kina akcji), które tym razem „rozprzestrzeniają” się na jego córkę (McClane ma jeszcze syna, ale o nim na razie niewiele wiadomo). I gdy John ma zamiar wyjaśnić z córką wszelkie niedomówienia, dostaje wezwanie z centrali, że ma wpaść po pewnego hakera i odstawić go do Waszyngtonu. No, a potem to już standardowo.

Jest jedna rzecz, której oczekiwana przeze mnie kontynuacja nie mogła przeskoczyć: sentymentu do trzech poprzednich części. Każdą z nich widziałem lekko licząc po dziesięć razy i każdej jestem skłonny wystawić najwyższą z możliwych ocenę. Nieważne, że zauważam chociażby bzdury jakimi naszpikowana jest dwójka – tej części również wystawiam najwyższą ocenę i nic tego nie zmieni. To filmy mojej młodości (jak to brzmi) które wtedy naście lat temu oglądało się z wypiekami na twarzy i obecnie raczej nie ma szans, żeby jakiś film mógł się zbliżyć do takiego poziomu kultu. No i rzeczywiście, czwórce się to nie udało, choć jestem święcie przekonany, że oglądana naście lat temu teraz miałaby identyczny status jak pierwsze trzy części. Jestem tego świadom, ale nie potrafię powiedzieć z czystym sumieniem, że czwórka jest przynajmniej tak samo dobra jak każda z poprzednich części. Nie potrafię i nie powiem. Ale powiem, że czwórka jest fajnym filmem i że z grubsza zastrzeżeń nie mam.

Akceptuję idiotyzmy w postaci rozwalającego pół miasta myśliwca, bo pilot usłyszał słowo „terrorysta”, akceptuję siedem żyć głównego bohatera, akceptuję to, że tylko kule wystrzeliwane przez McClane’a są śmiercionośne itd. Nie przeszkadza mi to w żaden sposób – tak ma być a nie inaczej, taki film. Co mi zatem przeszkadza? Właściwie nic poza tym, że nie czułem podczas seansu tego, co czuję za każdym razem, gdy znów oglądam poprzednie części cyklu. No i tym, że momentami nie miałem wrażenia, że na ekranie jest John McClane a widziałem po prostu Bruce’a Willisa.

Acha, no i główny badguy taki sobie. Wszystkich z liścia bije i skupia się tylko na tym, żeby powoli i wyraźnie mówić swoje kwestie. Alan Rickman to to nie jest z pewnością. W ogóle badguye tacy, że ani przez chwilę nie ma zagrożenia, że sobie McClane nie poradzi. Nakopał wytrenowanych przez armię najemników to geeków sprzed ekranów komputera nie nakopie? Trochę to przypomina mi tę scenę z „Kill Billa”, w której Panna Młoda poćwiartowała wszystkich Crazy 88 a na koniec natłukła po dupie dzieciakowi, który przeżył. Poziom zagrożenia „diehardowskich” badguyów w czwartej części mniej więcej równy zagrożeniu stwarzanego przez tego najmłodszego z Crazy 88. I też po dupie powinni dostać, że się biorą za rzeczy, które ich przewyższają.

„Die Hard 4.0” jest filmem szybkim i wybuchowym i raczej nikt nie powinien być niezadowolony z seansu. No chyba, że nie widział poprzednich części i spodziewał się czegoś innego. McClane jakiś taki mniej „onelinerowy” jest i łagodny, ale to wina tego nieszczęśliwego PG-13, które żre kino już od dawna. To i tak trzeba się cieszyć, że jest wyjątkowo mocnym filmem jak na tak niską kategorię wiekową, choć do pierwszej części z jej pięćdziesięcioma „fuckami” to mu daleko. Całość ogląda się przyjemnie a najfajniejsze w tym wszystkim są smaczki typu „Nazywasz się Johnson?” wepchnięte tu i ówdzie. No i fajnie, że córka McClane’a nie wzięła się z powietrza (często można się spotkać w kinie z pojawianiem się braci bliźniaków znikąd itp.) – sympatyczniej patrzy się na starszą już Lucy pamiętając tę małą dziewczynkę z pierwszej części, która odbierała telefon słowami: „Rezydencja McClane’ów, przy telefonie Lucy McClane”.

W porównaniu do tych wszystkich pierdów, których kino pełne jest od lat to 6(6), ale w porównaniu do części poprzednich to 5(6) a i tak z dość silnym wrażeniem, że pierwsze trzy części powinny dostać 7(6) w takim wypadku.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004