Kiedy było już jasne, że Hollywood upomni się o Johna Woo, ten postanowił przygotować takie portfolio, żeby każdemu czapka z głowy spadła i japa z wrażenia się rozwarła. Zatrudnił po raz kolejny swojego etatowego aktora, Chow Yun Fata, do towarzystwa zaprosił jednego z najwszechstronniejszych aktorów z Hong Kongu, Tony Leunga i jeszcze raz postanowił spróbować swoich sił w gatunku filmowym określanym mianem „heroic bloodshed” czy też „Hong Kong blood opera”. Postanowił spróbować? Co ja głupio gadam, przecież to Woo stworzył ten gatunek filmowy opowiadający o męskiej przyjaźni, honorze i rozlewie krwi w rytm fruwających wszędzie kul. Woo niczego nie próbował, tylko ustawił poprzeczkę na tak niebotycznym poziomie, że po dziś dzień nikt (łącznie z samym Woo, który niestety zszedł na psy) nie spróbował jej pokonać.
W filmie, o którym dzisiaj mowa, zdecydowanie więcej jest wystrzałów z pistoletu niż dialogów (a ostatnie pół godziny to już nieprzerwana jatka). Jego bohaterowie posiadają magiczną broń, w której nie kończy się amunicja i której używają średnio co trzy minuty, ale w tym cały urok takiego kina. Kumpel kiedyś zapytał mnie dlaczego bohaterowie filmów Woo strzelają do ludzi jeszcze dwie minuty po tym jak już ich zastrzelą i dodał, że to bez sensu. Sam jest bez sensu, przecież o to chodzi! To taki właśnie film i za to kochają go fani na całym świecie. W zwyczajnych filmach sensacyjnych, ich bohaterowie wychodzą drzwiami – u Johna Woo drzwi w tym momencie wybuchają, we framugę wbija się dziesięć pocisków, z korytarza badguy sadzi z shotguna, a dookoła wszystko się pali. I tak praktycznie za każdym razem, gdy ktoś wychodzi drzwiami. A i oknem nie jest łatwiej.
I tak właściwie w „Małym przewodniku…” powinna się znaleźć prawie trzyminutowa strzelanina nakręcona w jednym ujęciu, ale tak naprawdę, to ona wcale taka 'jednoujęciowa’ nie jest, więc z czystym sumieniem mogę sobie pozwolić na inną scenę, która po pierwsze o wiele bardziej zapadła mi w pamięć, a po drugie daje mi okazję do zapoznania Was z reżyserem, który z pewnością opisywany film widział i czerpał z niego garściami. No i nie od rzeczy jest to, że zaraz po tej krótkiej scenie usłyszeć można najsłynniejszy cytat ze wszystkich filmów Johna Woo, najlepiej oddający istotę jego kina, którą to istotę niestety gdzieś zgubił i zaczął kręcić jeden marny film za drugim.
„Give a guy a gun, he thinks he’s Superman. Give him two and he thinks he’s God”.
Panie i Panowie, „Hard Boiled”:
A tu jeszcze na deser krótki fragment innego filmu, który jako żywo przypomina to, co dane nam było zobaczyć przed chwilą. Tytułu nie zdradzam, bo i tak każdy go zna:
Podziel się tym artykułem: