Kiedy pojawił się na ekranie po raz pierwszy, mało kto zdawał sobie sprawę, że ma okazję patrzeć na jedną z najbardziej fascynujących postaci literacko-filmowych końca dwudziestego wieku. Można nawet śmiało założyć, że prawdopodobnie nikt by mu nie wywróżył tak wielkiej kariery, jaka stała się jego udziałem. Hannibal Lecter, bo o nim mowa, narodził się w głowie byłego dziennikarza, Thomasa Harrisa… więcej
II wojna światowa. Młody Hannibal Lecter wraz z rodziną zmuszony jest opuścić swój rodzinny zamek. Wkrótce potem w tragicznych okolicznościach traci wszystkich swoich bliskich. Mija kilka lat. Hannibal (znany z „Bardzo długich zaręczyn” Gaspard Ulliel) mieszka w sierocińcu, z którego ucieka kierując się w stronę Francji, gdzie mieszka jego ciotka. Tam postanawia rozprawić się z całkiem rzeczywistymi duchami przeszłości, których wspomnienie dręczy go po nocach. Wkrótce wstępuje na krwawą drogę zemsty. Co więcej, zaczyna mu się to podobać.
Czekałem i czekałem na kolejną odsłonę przygód najsłynniejszego kanibala XX wieku i w końcu się doczekałem. I niestety okazało się, że wszelkie obawy co do sensowności tego filmowego projektu okazały się uzasadnione. Nie można pięć razy na dzień doić krowy nawet jeśli daje najlepsze mleko we wsi.
Fascynacja postacią literacko-filmową jaka stała się udziałem Hannibala Lectera w głównej mierze spowodowana była tym, że tak naprawdę wiedzieliśmy o nim niewiele. I choć jest bezsprzecznie najsłynniejszą postacią jaką stworzył Thomas Harris, to tak naprawdę na łamach jego książek pojawia się on stosunkowo rzadko. Szczególnie w pierwszym „Czerwonym smoku”. Poznajemy go gdy już odbywa swój wyrok i wiadomo o nim tyle, ile zdołamy usłyszeć ze strzępków różnych opinii wygłaszanych przez harrisowskich bohaterów. Jest swoistym przerażającym mentorem ukrytym w mroku swojej celi i prowadzącym kolejnych agentów FBI po krętej drodze umysłu nieuchwytnego szaleńca. Sam Hannibal (w tym już wielka zasługa sir Anthony’ego Hopkinsa) tak naprawdę przeraża najbardziej, gdy stoi w bezruchu i wpatruje się na swojego rozmówcę świdrującym na wylot spojrzeniem. Więcej nie trzeba o nim wiedzieć.
Słyszymy o jego kulinarnych zwyczajach, czasem obijają nam się o uszy informacje o tym jak traktował swoje ofiary, ale równie wiele, a może i więcej, dowiadujemy się o jego wyrafinowanym guście artystycznym. Właściwie można by traktować go jako mądrego i doświadczonego wujka. No przerażającego mądrego i doświadczonego wujka. I właśnie te niedomówienia dotyczące postaci Lectera najbardziej wpływają na wyobraźnię czytelnika/widza. Już dawno temu Stephen King stwierdził, że najbardziej boimy się tego, czego nie widzimy. Słysząc groźne pojękiwania za ścianą nasz umysł wyobraża sobie najbardziej przerażające obrazy (no chyba, że to za ścianą taniego hotelu), ale kiedy już ujrzymy na własne oczy przyczynę tych odgłosów, okazuje się, że nawet jeśli straszna, to nie aż tak, jak nam się to chwilę wcześniej wydawało.
I właśnie w tym tkwiła potęga postaci Lectera, której kwintesencją było „Milczenie owiec”. Przerażało nas to, czego tak naprawdę nie widzieliśmy i o czym nie wiedzieliśmy za dużo. A potem normalną koleją rzeczy zaczęły powstawać kolejne filmy o przygodach Hannibala (jakkolwiek źle to brzmi kojarząc się raczej z Tomkiem Sawyerem) a on sam tracił na swojej tajemniczości. Zwierzę wypuszczone z klatki poczuło zapach krwi. Zamiast kamery skupionej na twarzy Clarice Sterling podczas patrzenia na zdjęcie pielęgniarki, której Lecter odgryzł język i spory kawał żuchwy dostajemy zadowolonego Masona Vergera, który z lubością odcina kawałkiem szkła swoją twarz i rzuca ją na pożarcie psom. A Hannibal stoi z boku i dryguje. W ten sposób tajemniczość ustąpiła miejsca dosłowności, a sam Lecter powolił zamieniał się w pospolitego zbója z dziwnym hobby. No, a w przypadku najnowszego filmu Petera Webbera, Lecter został rozebrany do naga i okazało się, że kiedy tę fascynującą postać obedrze się do końca z tajemniczości, to nie pozostanie z niej nic ciekawego.
Pomysł realizacji kolejnego filmu o Lecterze był od samego początku z lekka karkołomny. Jak pokazać genezę powstania tak skomplikowanego umysłu książkowo-filmowego bohatera? Hannibal jest człowiekiem o tak złożonej osobowości, że parę dramatycznych obrazków z dzieciństwa w żaden sposób nie potrafi przekonać widza, że właśnie tak rodzi się zło. Przy okazji wyszła całkowicie na jaw słabość Thomasa Harrisa (który napisał książkę na podstawie której powstał film, a także i sam scenariusz do niego) kórą podejrzewałem już w przypadku „Hannibala”. Naiwnie myślałem wtedy, że Harris zrobił sobie po prostu jaja z Hollywood, które mamiło go ogromną ilością dolarów aby tylko kontynuował przygody swojej najsłynniejszej postaci. „Ciekawe czy to łykną” zastanawiał się Harris (to znaczy ja myślałem, że tak się zastanwiał) a oni to rzeczywiście łyknęli nie widząc nic głupiego w zemście polegającej na hodowaniu przez długie lata specjalnie tresowanych dzikich świń… Teraz jednak okazuje się, że chyba przeceniłem umiejętności Harrisa. Po obejrzeniu „Hannibal Rising” myślę, że Harris jakkolwiek bardzo dobry pisarz, to jednak jest autorem pozbawionym pomysłu na kolejne fabuły. Nie dziwi więc fakt, że napisał tak niewiele książek, a dwie najsłynniejszne tak naprawdę mają tę samą oś fabularną. Z której strony by nie patrzeć, wynika, że Harris miał pomysł na jedną genialną książkę, zdołał z niego 'wycisnąć’ dwie genialne książki i w ten sposób wyeksploatował się do końca. Wszystkie kolejne próby nie dorastały im do pięt. A ta ostatnia w zasadzie nie różni się niczym od pojawiających się co roku na ekranach kin horrorów o kilkoro ludziach, których ktoś morduje. Co więcej momentami trudno powstrzymać uśmiech dezaprobaty, gdy widzi się Lectera wywijającego drewnianym mieczem podczas treningu kendo. Na tej samej zasadzie, gdy jeszcze powstanie parę filmów o nim, to możemy się dowiedzieć, że np.był pilotem w wojnie koreańskiej, a podczas wojny w Wietnamie szczurem tunelowym. Byle tylko coś oryginalnego o Lecterze opowiedzieć. A po co? Im mniej wiedzieliśmy, tym lepiej.
Film Webbera jest praktycznie rzecz biorąc żenująco słaby. Główna w tym zasługa beznadziejnego scenariusza, a właściwie jego braku. O pomstę do nieba wołają kiepskie dialogi ograniczone zresztą do minimum, a i fabuła filmu jest prosta jak przysłowiowa konstrukcja cepa. Żadnych zaskoczeń, żadnych ciekawostek, żadnej tajemniczości. Liczyłem choć na jakieś subtelne nawiązania do kolejnych części (choć de facto poprzednich – wiadomo o co chodzi), ale tych też wiele nie było. Trudno za takie nawiązanie uznać maskę samuraja, choć biorąc pod uwagę plakaty filmu, jego twórcy taką paralelę mieli na myśli. Z której strony by jednak na to nie patrzeć nie ma to większego sensu, bo gdyby uznać ją za takie nawiązanie, to automatycznie przychodzi do głowy, że kiedyś tam za parę lat Hannibal prosi Chiltona, żeby ten mu skołował taką maskę, bo ma do niej słabość od dzieciństwa. A Chilton się godzi… Z takich więc lekkich mrugnięć do widza pozostaje chyba jedynie ulubiony utwór Lectera, który i tutaj pogrywa sobie w trakcie jednej ze scen czyli „Wariacje Goldbergowskie” Jana Sebastiana Bacha. Niewiele, spodziewałem się więcej, ot choćby takiej sceny jak na koniec „Red Dragon”. A dodając do tego wszystkiego przerażającą nudę wiejącą z ekranu ożywianą makabrycznym popisem Rhysa Ifansa w roli głównego przeciwnika Hannibala Lectera, to już w ogóle żałość cztery litery ściska. Oczywiście makabrycznym w niezbyt pozytywnym tego słowa znaczeniu. Ifans stroi przerażające w jego mniemaniu miny i robi wszystko, żeby wyglądać na jak najbardziej z możliwych demoniczną postać. W jego przypadku „groteskowy” to za słabe określenie.
Jakieś plusy „Hannibal Rising”? Z żalem zmuszony jestem powiedzieć, że nie dostrzegłem żadnych. 2(6) bo Lectera darzę sympatią. I dlatego też byłoby miło, gdyby w tym całkiem nowym XXI wieku wymyślili sobie jakiegoś nowego potwora, a nie odzierali z potworności weterana. Spokojnie „Milczenie owiec” można obejrzeć kilka razy bez znużenia – nie potrzeba nowych filmów na ten temat.
Podziel się tym artykułem: