A konkretnie jeden film, bo nie sądzę, że rozrośnie się to w nową serię notek, a po prostu 'filmy’ jakoś tak lepiej brzmią w tytule notki niż 'film’.
Dawne to były czasy kiedy w telewizji leciały same ruskie filmy, a największym hitem szklanego ekranu był sensacyjny serial „Gdzie jest czarny kot” z Włodzimierzem Wysockim. W kinach było nieco lepiej, bo można było zobaczyć jakieś amerykańskie produkcje, ale i tak obostrzenia były dość dziwne, bo np. „Mistrz kierownicy ucieka” był wyświetlany z ograniczeniem wiekowym od lat 18, a o filmach typu „Rambo 3” można było zapomnieć, bo były to filmy tzw. „polityczne” i nikomu się nie śniło, że dożyjemy takich czasów, w których będzie można takie filmy oglądać bez strachu, że kolbami w drzwi załomocą. I wtedy na ratunek spragnionym kinomanom przyszedł rodzący się własnie rynek video. Rynek piracki oczywiście.
Z początku mało kto mógł pozwolić sobie na magnetowid, a znajomi, którzy magnetowid w domu mieli z miejsca stawali się bogami. Nie przeszkadzał też w niczym szczegół, że takie „Oko za oko” z Chuckiem Norrisem i tzw. Mongołem trzeba było oglądać w towarzystwie matki właściciela video, bo przed tym filmem był nagrany pornos i dzieci mogły, oczywiście niechcący, przewinąć kasetę za daleko. Potem było trochę lepiej i magnetowidów było coraz więcej. Tyle tylko, że nie zawsze co było włożyć do magnetowidu. Piracki rynek działał prężnie, ale w końcu mieszkając na wsi (piszę o sobie jakby ktoś nie wiedział) ciężko było codziennie lecieć na rynek/giełdę i wymieniać kasety. Właściwie raz na tydzień miałem taką możliwość, a to i tak nie zawsze można było z niej skorzystać, bo te dziesięć kilometrów trzeba było jakoś przebyć, żeby się tam dostać. Inna sprawa, że nawet na samym rynku nie wszystko było łatwe i przyjemne, bo znalezienie jakiegoś sensownego filmu w stosie kaset z odcinkami „Knight Ridera” było misją godną samego Ethana Hunta. A dodać do tego należy fakt, że wtedy mało kto wiedział jaki film naprawdę warto obejrzeć. Brało się więc te kasety prawie w ciemno i potem oglądało po dziesięć razy, jeśli trafił się naprawdę dobry film. A kiedy trafił się film bardzo dobry, to oglądało się go aż do starcia kasety z nadzieją, że w końcu pojawią się pierwsze wypożyczalnie video.
I właśnie o jednym z takich filmów chciałem dzisiaj napisać. A właściwie to nie napisać tylko pokazać kilka filmików z niego, które znalazłem na YouTube. Dobre 15 lat go nie widziałem i nie mam absolutnie żadnego pojęcia na temat tego, czy wytrzymał w jakiś sposób próbę czasu. Jedno wiem: kiedyś oglądałem go pasjami. Zresztą jak tu nie podniecać się filmem, w którym grupka najemników porywa z ulicy przypadkowego przechodnia, który okazuje się weteranem z Wietnamu i który do końca filmu zabija w ilości hurtowej owych najemników prowadzących obóz szkoleniowy dla przyszłych zabójców, szkolących się na żywym materiale. Prawda, że wybuchowy temat? Scenę z jedzeniem dżdżownicy na surowo pamiętam do dzisiaj. Zobaczymy czy znajdzie się ona na YT, bo jeszcze tych filmików nie przeglądałem. Przejrzyjmy je razem.
Panie i Panowie, „Deadly Prey”:
Trailer (a właściwie to nie trailer tylko cały film w pigułce):
Gdyby ktoś nie dotrwał do końca trailera to tutaj jeszcze raz film instruktażowy pod tytułem: „Co można zrobić z odciętą ręką”:
Dalton i czołgu sie nie wystraszy:
Nie jest mu straszna nawet złamana ręka:
Maskuje się lepiej niż Predator:
Diagnoza: film wytrzymał próbę czasu.
Podziel się tym artykułem: