Zaniepokojony wizytą dawnego przyjaciela spokojny japoński agent ubezpieczeniowy zapisuje się do sekcji bokserskiej, gotów walczyć o swoją narzeczoną.
Bo sushi było za słone – taka myśl nasunęła mi się w trakcie seansu i pozostała przy mnie do samego jego końca. Nie ma się co oszukiwać, takie filmy jak ten, to zupełnie nie moja bajka. Ani nie podnieca mnie gorące nazwisko reżysera Shinyi Tsukamoto opromienionego blaskiem chwały „Tetsuo” (które nawiasem mówiąc też nie jest moją bajką), ani nie potrafię znaleźć w sobie tyle siły żeby próbować odkryć jakiś większy sens w tej tokijskiej opowieści o trójce ludzi miotających się w betonowej dżungli. Dlatego też potraktowałem „Tokyo Fist” jako zbiór ruchomych obrazków i nie skupiałem się na niczym więcej, gdy po kilku początkowych minutach już wiedziałem, że to kolejny japoński film nakręcony w tym ich specyficznym industrialnym stylu, który katowali zanim wymyślili „Ringu”.
Oceniać nie oceniam, bo prawdę powiedziawszy wyłączyłbym go przed końcem gdyby nie postanowienie oglądania do końca każdego filmu jaki zaczynam (całkiem świeże postanowienie). Pośmiałem się w kilku zapewne najmniej odpowiednich ku temu miejscach więc jakąś tam frajdę miałem i nie ma co za dużo narzekać. Jeśli było w „Tokyo Fist” jakieś głębsze przesłanie to ja go nie szukałem, a co za tym idzie nic takiego nie znalazłem. Studium szaleństwa i obłędu? Możliwe, ale ja tam wolę jak mam to bardziej na talerzu podane i nie muszę rozgryzać metafor w postaci zżeranego przez robaki kota. Zwyczajnie mi się nie chce.
Podziel się tym artykułem: