Niewiele jak zwykle 😉
W piątek miała miejce operacja „Samochód”. Miałem to opisać w bardziej efektowny sposób, ale mi się nie chce więc powiem po prostu co i jak, ku pamięci wieków. Siedziałem sobie spokojnie u siebie i martwiłem się, że nie zdążę jednak napisać tej mojej nieszczęsnej pracy magisterskiej (oczywiście nie pisałem nic, tylko się martwiłem 🙂 ), gdy nagle Cruella zawołała mnie przed swe oblicze i oznajmiła, że sąsiad zakopał się w śniegu. Przed oczami natychmiast pojawił mi się sąsiad zakopujący się w śniegu, co wyglądało przyznać trzeba dość komicznie, ale obraz ten szybko znikł, bo zostałem poinformowany, że to o samochód sąsiada chodzi. Następna informacja była taka, że trzeba iść i Mu pomóc. Ucieszyłem się nawet, bo przynajmniej był pretekst do wyjścia z domu (bez pretekstu mi się nie chce wychodzić), ubrałem się i poszedłem z sąsiadem, Mężem Cruelli i dwiema łopatami. Spacer był długi, bo sąsiad wybrał się na przejażdżkę na Krępę, a ona, jak uważny czytelnik tego bloga zapewne już wie, znajduje się daleko w środku lasu, a prowadzi do niej jakoś tak, ja wiem, może półtorakilometrowa droga. Latem wszystko jest tip top, ale zimą, gdy zasypie śniegiem, to doprawdy ciężko tam dojechać, zważywszy, że droga ta jest słabo odśnieżana. No, a dodatkowym problemem jest to, że jak się już w nią wjedzie, to nijak zawrócić przez zwały śniegu i trzeba do samej Krępy dojechać. Tak też zrobił sąsiad, którego samochód jak się okazało po paru minutach, stał zakopany w śniegu właśnie tam.
Akcja ratownicza była dość długa. Dotarliśmy na miejsce około piętnastej trzydzieści, a po półtorej godzinie nic się nie zmieniło w materii „zakopany w śniegu samochód”. Sprawa była o tyle dziwna, że mimo iż w okolicach kół pojawiła się już w wyniku kopania sucha ziemia, to wszelkie próby poruszenia się choćby o milimetr spełzały na niczym. Sąsiad wsiadał w samochód, gazował i nic. Jedno przednie koło się kręciło w powietrzu, drugie stało twardo na ziemi. No i nie dało się biegów wrzucić – samochód cały czas był na wstecznym i nie ruszał się ani o milimetr. Kopaliśmy, kopaliśmy, kopaliśmy, w białym śniegu była coraz większa czarna dziura, a sytuacja zakopanego samochodu nic, a nic się nie zmieniała. Śnieg wybierany był z okolic kół, spod samochodu, zewsząd skąd się dało – i nic. No i zaczęło się ściemniać, a samochód nie ruszył się ani ani. I kiedy już było całkiem ciemno, pojawił się jakiś samochód jakiegoś innego amatora zimowej wycieczki na Krępę, który też o mały włos by się zakopał w śniegu. Zawezwany do pomocy przy naszym problemie, niewiele mógł pomóc, ale wspólnymi siłami ustaliliśmy dwie możliwe opcje:
a). rozwalona skrzynia biegów, ew. linka od sprzęgła urwana,
b). samochód zawieszony w powietrzu na śniegu znajdującym się pod podwoziem.
Orany, ale się rozpisałem. Ta historia potrwa jeszcze długo, ale myślę, że najwyzszy czas na streszczenie zakończenia. Wysłali mnie z nieznajomym po dalszą pomoc. Pojechałem, wezwałem pomocne dłonie i kiedy już mieliśmy jechać z odsieczą, sąsiad podjechał samochodem pod dom. Okazało się, że słuszna była opcja numer dwa, a podczas gdy ja fruwałem od drzwi do drzwi, Mąż Cruelli z sąsiadem kopali pod autem, kopali, kopali, aż odkopali. I tak skończyła się operacja „Samochód”.
Wczoraj natomiast pojechałem do Kacowic. Przyznam, że trochę z duszą na ramieniu, bo kto wie, czego miałem się tam dowiedzieć. A, że stracha o magisterkę wciąż miałem (jak się jest leniem, to się ma stracha – na to wychodzi) więc dodatkowo byłem ciekaw czy czasem termin oddania prac nie jest jakoś tak za bardzo blisko. Zaczęło się źle, bo sam zakopałem się w śniegu na parkingu. Koła kręciły się w kółko, auto się nie ruszało, bez pomocy ani rusz. No, ale to była melodia przyszłości, najpierw trza było lecieć na uczelnię. Zabrałem się i poszedłem, by wkrótce stanąć przed tablicą z ogłoszeniami. Pierwszy rzut oka przyniósł nieciekawą informację – termin oddania prac: 31 stycznia. Trochę wcześnie jak się praktycznie ma dopiero jakieś 5, no może 10% całości. Potem jednak było już lepiej.
Drugi rzut oka, to informacja o możliwości bezpłatnego przedłużenia terminu do 15 lutego. Ten termin mi pasował, wszak zakładałem połowę lutego jako deadline. Było jeszcze info o terminie w marcu, ale to już pięć stów kosztuje więc raczej nie skorzystam (choć nie mówię nie 😉 ). Następną dobrą informacją była ta, o toczącym się właśnie seminarium. Dwa względy powodowały „dobroć” tej informacji:
a). podanie o przedłużenie terminu oddania pracy miało być podpisane przez promotora,
b). miałem sporo wątpliwości odnośnie ostatniego rozdziału, które to wątpliwości najlepiej było rozwiać u kogoś, kto ma większe pojęcie ode mnie w temacie pisania prac magisterskich.
Ach, no tak! Był też trzeci powód, dla którego ta wiadomośc była dobra:
c). w tym samym czasie miałem angielski, na który z czystym sumieniem mogłem nie iść, a przynajmniej na jego początek.
No i potem to już było całkiem nieźle. Na seminarium pogadałem z promotorką, która trochę mnie wystraszyła tym, czego się spodziewa po mojej pracy (inaczej to sobie wyobrażałem, ale cóż, trzeba przeżyć), no i uświadomiła, że będę miał ciut więcej pisania niż myślałem. Następnie wybrałem się na angielski, który trwał już od ponad godziny. Na miejscu zobaczyłem dwie rzeczy: kubeczki i czekającego na rozpicie szampana. Zapowiadały się zabawne dwie następne godziny, ale niestety chyba przyniosłem pecha, bo szampan nie został rozpity, a my przez dwie godziny przekształcaliśmy na tablicy to i owo w języku Szekspira.
No, a teraz siedzę w domu i cały czas biadolę nad tym, jak to bardzo mi się nie chce zaczynać pisać magisterki. „Q, masz ponad miesiąc, odpocznij jeszcze trochę”. Nie lubię siebie 🙂 Przemogłem się i trochę już dzisiaj zrobiłem (choć zaplanowałem sobie start na jutro dopiero), ale wciąż perspektywa zrobienia w końcu czegoś pożytecznego mnie przeraża. No, ale może, może, kto wie 🙂
Choć szczerze powiem, że czarno to widzę 🙂
No dobra, rozpisałem się jak gópi. Mam jeszcze trochę do powiedzenia, ale to może innym razem. Na razie zastanawiam się ile stron zajęłaby w magisterce ta notka 🙂 Jak to jest, ze bzdury mi się chce pisać, he?
Podziel się tym artykułem: