Lawrence (Bill Nighy) jest znerwicowanym i zapracowanym urzędnikiem państwowym pracującym dla Ministra Skarbu. Podczas jednej z mikroskpijnych przerw na kawę, przysiada się do młodej dziewczyny, Giny (Kelly McDonald – odkąd wpadła mi w oko jako… Piotruś Pan w „Finding Neverland” to cały czas ją spotykam na ekranie to tu, to tam) i tak od słowa do słowa zaczynają rozmawiać. Gina sprawia wrażenie nieśmiałej, a Lawrence z pewnością taki jest więc nic dziwnego, że początki są trudne i wszystko wskazuje na to, że sympatyczna dwójka więcej się ze sobą nie spotka, ale jakimś cudem umawiają się na obiad dwa tygodnie później, a zaraz potem Lawrence zaprasza swoją dużo młodszą znajomą na wyjazd do Reykiaviku, gdzie ma uczestniczyć w szczycie G8
Nie powiem, miałem pewne przeczucia podczas oglądania tego filmu. Charakterystyczne dialogi, których jednak do końca nie kojarzyłem z ich prawdziwym autorem, chęć obejrzenia zaraz po „The Girl…”, „Czterech wesel i pogrzebu” i tak dalej, ale moja czujność była chyba dostatecznie uśpiona, bo nie udało mi się dodać wszystkich poszlak do siebie. Tym samym prawdziwa niespodzianka czekała mnie podczas przetrząsania zasobów IMDb pod kątem tego filmu, podczas którego z rozdziawioną japą zobaczyłem, że scenariusz do powyższego filmu wyszedł spod pióra Richarda Curtisa, scenarzysty takich filmów jak wspomniane „Cztery wesela…”, a także „Notting Hill” i „Love Actually”. No i wtedy wszystko stało się jasne.
Jasne stało się to, dlaczego pierwsza część „The Girl…” tak bardzo mnie rozbawiła. W końcu Curtis to chyba mój ulubiony scenarzysta (choć np. „Czarnej Żmii” nie znoszę) więc nic dziwnego, że taka była moja reakcja. Facet ma niesamowitą rękę do pisania zabawnych dialogów to i specjalnie nic w filmie dziać się nie musi – wystarczy, że dwie osoby rozmawiają ze sobą. I taka właśnie jest pierwsza połowa filmu. Bohaterowie plątają się po Londynie i rozmawiają ze sobą. A, że są sympatyczni i od razu ich można polubić (no Lawrence’a szybciej niż Ginę) to jeszcze lepiej.
Problem z „The Girl…” zaczyna się wraz z wyjazdem naszej dwójki do Islandii. Surowe klimaty islandzkich bezdroży i niska temperatura za oknem, zapowiadają ochłodzenie sympatycznej atmosfery romansu zbliżającej się do siebie dwójki, na pierwszy rzut oka, nieudaczników. I choć między nimi wciąż można zaobserwować wzrostową tendencję uczuć, to ten romantyczny film (tym razem trudno mówić o klasycznej romantycznej komedii) zmienia się z każdą minutą w polityczną agitkę i pean na temat jaki to rząd Wielkiej Brytanii jest dobry dla świata i jak dba o to żeby mniej było niesprawiedliwości, głodu, wojny i zarazy. Na przekór wszystkim i wszystkiemu. No i wtedy dialogi, skądinąd dalej pozostające w curtisowym klimacie, coraz częściej mają już tylko jeden i tylko jeden temat, a wszystko zmierza ku przekonaniu widza, że gdyby nie Wileka Brytania, to świat dawno pogrążyłby się w chaosie. W „Love Actually” Premier Hugh Grant miał tylko króciutki speech na temat wspaniałości Wyspy, a tu rozrosło się to, do „nieco” większych rozmiarów. No, ale może przesadzam. Curtis miał na pewno dobre zamiary i szlachetny cel mu przyświecał. A, że podczas pisania scenariusza rozmawiał z Tonym Blairem, to niby jak inaczej miało to wyglądać?
Trochę to inny film od tego, do czego przyzwyczaił nas Curtis. Mniej efektowny, z mniejszą ilością fajerwerków i z postaciami ograniczonymi do niezbędnego minimum (co dziwne, dla lubiącego i potrafiącego nakreślać wyraziste drugoplanowe postaci, Curtisa), ale na pewno wart obejrzenia. 4+(6)
Podziel się tym artykułem: