Agent specjalny FBI Joe Devine (Alec Baldwin) ma ambicje wybiegające dużo dalej poza łapanie przestępców na peryferiach Ameryki. Marzy mu się Nowy Jork czy Waszyngton i aby tam trafić gotów jest na wszelkie poświęcenia. Niestety jego usilne starania nie przynoszą oczekiwanego przez niego skutku. Wkróce wpada na trop sprawy, której pozytyne rozwiązanie może przynieść mu w końcu oczekiwany awans. Problem w tym, że aby osiągnąć sukces, potrzeba trochę większych wysiłków aniżeli standardowe śledztwo. Joe przedkłada swoim przełożonym plan, którego głównym pomysłem jest to, aby to FBI sfinansowało produkcję… filmu. Tymczasem w odległym Hollywood, Steven Schats (Matthew Broderick), pracownik kina, wykorzystuje każdy wolny moment na przekonanie do scenariusza swojego autorstwa, jakiegoś producenta filmowego. Wkrótce drogi obydwu mężczyzn zejdą sie ze sobą.
Na trop tego filmu, wpadłem oglądając pewnego dnia ciurkiem trailer za trailerem. Od razu przypadł mi do gustu i trafił na moją listę „do obejrzenia”. No, a potem obejrzałem film i po raz kolejny okazało się, że trailerom nie ma co do końca wierzyć, bo z trailera to każdy film jest potencjalnym hitem, a prawda potem bywa bolesna. Na szczęście w przypadku „The Last Shot” nie było wcale tak najgorzej. Tyle tylko, że nie było tak dobrze jak się spodziewałem.
„Ujęcie” ma przebłyski i ma ich całkiem sporo. To farsa oparta (jeśli wierzyć zapewnieniom twórców) na prawdziwej historii, opisanej gdzieś, kiedyś, przez kogoś w jakiejś gazecie. Właściwie to nie ma powodu żeby w to nie wierzyć, choć zapewne opisywana w artykule historia nie była aż tak zakręcona, a prawdopodobnie skończyła się na tym, że kiedyś tam FBI chciało wyprodukować film, ale na „chceniu” się skończyło. No, ale nieważne, nie wiem po co w ogóle o tym piszę.
Niestety oprócz zabawnych momentów, są też momenty raczej żałosne. Zdecydowanie za wielkim frajerem jest bohater grany przez Brodericka, że o jego przyjaciołach to już nawet nie wspomnę. Nie lubię, gdy komedie „ratują” się takim pójściem na łatwiznę w stylu „pokażmy gościa, który nawet śpi ze swoją gitarą – będzie kupa śmiechu”. Otóż wcale nie ma tej kupy śmiechu, a jest co najwyżej irytacja, gdy widzi się, że scenarzysta/reżyser/łotewer są w stanie rozbawić widza bez uciekania się do takich chwytów, tylko pewnie im się nie chce.
Ogólnie jest się z czego pośmiać. Jest pokiereszowany Tony Shalhoub, jest „wylaszczona” Toni Collette, jest Tim Blake Nelson w roli kowboja z ambicjami, no i jest też „Arizona”, film napisany przez fajtłapowanego reżysera, który jest tak głupi, że aż śmieszny (nie mówiąc o jego przeróbkach w trakcie zdjęć). W zasadzie te drugoplanowe postacie przyćmiewają trochę pierwszy plan, no ale z drugiej strony trudno się cudów po Alecu Baldwinie spodziewać. No, a Broderick zagrał postać dla siebie „tradycyjną”. 4(6)
Podziel się tym artykułem: