Frank Nitzsche (Aidan Quinn) ma całkiem ciekawy pomysł na życie. Otóż koresponduje on ze skazańcami siedzącymi w celi śmierci, a po ich egzekucji, sprzedaje te listy do gazet. Oczywiście bez zgody świeżo usmażonych. Aktualnie koresponduje z kidnaperką i dzieciobójczynią Charlotte Cory (Connie Nielsen), której egzekucja ma odbyć się za sześć dni. Tyle tylko, że Charlotte od kilku dni nie napisała do niego ani jednego listu, a wydawca Franka naciska na niego, co by koniecznie dostarczył gazecie pożegnalny list Charlotte. Obietnica miliona dolarów (chyba taka suma, nie pamiętam dokładnie) jest na tyle kusząca, że Frank postanawia odwiedzić Charlotte w więzieniu i przypomnieć jej o swoim istnieniu. W końcu kobieta nie ma żadnych krewnych, którzy chcieliby się do niej przyznać, a Frank z chęcią przeczyta jej pożegnalny ze światem list. Siadają na przeciwko siebie i nawiązują ze sobą rozmowę, która wkrótce pozwoli Frankowi zwątpić w to, czy Charlotte faktycznie popełniła zarzucane jej przestępstwa.
Całkiem fajny film z gatunku tych, po których nic się człowiek nie spodziewa i mało o nich słyszał, bo nigdzie się o nich nie mówi, a tymczasem okazują się ciekawe i wciągające. Ten zdecydowanie jest wciągający, choć intryga szyta jest tu dość grubymi nićmi, a opowiedziana historia dość naciągana. No, ale zakładając, że przecież życie „pisze” jeszcze bardziej nieprawdopodobne scenariusze, to można przymknąć oko na to naciąganie i po prostu oglądać film nie zastanawiając się za dużo nad jego sensem. Zresztą to oglądanie ułatwiają nam bardzo fajnie obsadzeni i niezbyt „opatrzeni” aktorzy. Twarze dość znane, a jednak bardziej kojarzone choćby z tego, że mają znanego męża (mowa o Kelly Preston w roli adwokata Charlotte, prywatnie żonie Johna Travolty). Connie Nielsen jest piękną kobietą więc brak makijażu jej nie przeszkadza ani w wyglądaniu, ani w graniu, bo aktorką też jest dobrą. No, a Aidan Quinn robi swoje.
„Return to Sender” to kameralny film nakręcony w surowych plenerach i przygnębiających wnętrzach (więzienie, szkoła dla niewidomych etc.). To kanadyjska produkcja z duńskim reżyserem Bille Augustem, czyli mieszanka dość nietypowa, odbiegająca od hollywoodzkich standardów i perfekcjonizmu w każdym ujęciu. I dobrze, bo od perfekcji, nie uzupełnionej scenariuszem, tylko głowa boli. Film ten pewnie wyląduje za rok, dwa w jakimś poważnie nazwanym cyklu na TVP1, ale ja tam zachęcam do dokopania się do niego wcześniej, bo wart jest poświęconego mu czasu.
Podziel się tym artykułem: