×

„PUNISHER” [„THE PUNISHER”]

Mowa będzie o wersji nowej z Thomasem Jane, a nie starszym filmie z Dolphem Lundgrenem. To tak gwoli informacji.

Nooo. Takie filmy Quentin lubi najbardziej 🙂 Ludzie pukają się w czoło słysząc takie deklaracje, ale mnie to zupełnie, ale to zupełnie nie przejmuje. Ważne żebym ja miał fun z seansu. A i owszem, już dawno zauważyłem, że bezmyślne mordobicia i strzelaniny mnie nudzą bardziej niż obrady sejmu i coraz częściej skłaniam się ku romantycznym komediom i dramatom w rodzaju „Lilja 4-Ever” (którego to moim zdaniem filmu długo, długo nic nie pobije w moim prywatnym rankingu), ale raz na jakiś czas trafia się bezmyślna strzelanina połączona z mordobiciem, która znów podbija moje serce. No może przesadzam, bo „Punisher” moim sercem nie zawładnął, ale i tak było zupełnie nieźle. A nawet całkiem dobrze rzekłbym nawet.

Historia opowiedziana w filmie jest prosta jak drut i znana od zawsze. Zemsta. To jedno słowo wystarczy za streszczenie całej fabuły, choć według Punishera to wcale nie była zemsta tylko zwyczajna kara. Jak zwał tak zwał, chodzi o to samo. Film jak pewnie większość wie oparty jest na komiksie (nie znam komiksu, nie oceniam zatem filmu jako ekranizacji), a opowiada przygody Franka Castle’a, któremu to panu przejchano samochodem żonę i syna, wymordowano całą rodzinę bliższą i dalszą, a na koniec i jego spróbowano zabić, ale nie do końca się to udało. W ogóle się to nie udało, bo Frank strzepnął pyłek ze spodni, włożył koszulkę z namalowaną czachą, naładował dwa colty (i dwadzieścia innych gnatów) i poszedł czynić sprawiedliwość.

Są filmy, które rozkręcają się powoli, na które trzeba „czekać” ziewając przez pierwsze dwadzieścia minut. Są filmy, który nigdy się nie rozkręcają, a ziewanie przechodzi w spanie. Są w końcu filmy, które od pierwszej sekundy wciągają widza i już wie, że do końca wysiedzi przed ekranem. „Punisher” jest filmem z tej ostatniej kategorii. Od początku wiedziałem, że mi się spodoba: patetyczna muzyka, fruwające po napisach rysunkowe kule, dym z „lufy” tytułu… Miodzio jednym (głupim) słowem. A potem było jeszcze lepiej. Nie za dużo sentymentów tylko od razu action. Wszystko jasne, proste i czytelne. Ci kolorowo ubrani uśmiechnięci ludzie są dobrzy. A ci smętni panowie w czarnych garniturach z marsowym spojrzeniem malującym się na twarzach są źli. Wręcz bardzo niedobrzy. Zero oszukiwania, że to ambitny film, zero niepotrzebnych dialogów o życiu, zero filozofowania. Sama esencja. Oko za oko, ząb za ząb. A, że fajnie zrealizowane to wszystko to nie bardzo jest czas na nudę.

Dobra. A teraz koniec zachwytów. Ach, chciałoby się westchnąć, jaki ten film mógłby być dobry. Ach, jakie możliwości niósł razem z sobą; i to możliwości nie tak trudne do zrealizowania. Ot trzymanie się tego, co tak dobrze grało przez pierwsze pół godziny. Ale nie, zawsze ktoś musi przemycić jakiś psujący całość element (albo i kilka na raz) który od razu rzuca się w oczy i powoduje warczenie u widza i kręcenie się na fotelu. I nie mówię tu o nieodłącznych dla gatunku bezsensach w postaci szybko gojących się ran czy niekończących magazynków. To jest wpisane w gatunek i albo się to akceptuje, albo nie. Tu było to wszystko, ale gorzej psuło całość co innego. Debilni sąsiedzi Punishera, facet z gitarą, który ni stąd ni zowąd zaczął śpiewać piosenkę, a i w końcu wielki Rosjanin przypominający (mnie przypominał) bałwanka marynarza z „Ghostbusters”. Po co te „komediowe” wstawki? Po kiego grzyba. Główny bohater jest wściekły i ma zamiar wszystkich pozabijać. No to niech zabija, a nie niańczy „wypirsingowanego” nastolatka i pannę, która mimo, że wcielenie niewinności to oczywiście w związku z jakimś dziadem, który na pierwszy rzut oka łatwy jest do właściwego ocenienia jego prawdziwej natury. Amerykanie wszystko muszą „skomplikować”. Nawet film o karze za zbrodnie.

Wywalić to wszystko o czym wyżej, zamienić reżysera na Johna Woo (to jest historia dla niego, a nie jakieś indianie gadający bulgotem; dla niego pod warunkiem, że mu producent nie powie co ma robić) i to by dopiero był film, który by się Quentinowi maksymalnie spodobał. Bo wszystko inne było tu cacy – no może jeszcze poza niewyraźnym i kiepskim po prostu Thomasem Jane w roli tytułowej.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004