… żeby kłaść sie spać o godzinie piętnastej. Co prawda ziewałem jak smok, bo się nie wyspałem idąc przez trzy kolejne noce z rzędu spać po godzinie trzeciej nad ranem, co prawda mój organizm domagał się tej dodatkowej dawki snu, co prawda ledwo kontaktowałem patrząc na monitor spod wpół przymkniętych powiek, ale dobrze wiedziałem, że pójście spać to nie rozwiązanie, bo po obudzeniu będę się czuł dokładnie tak samo, a nawet jeszcze gorzej. I rzeczywiście. rozochocony organizm domaga się dalszej dawki snu dając mi to do zrozumienia dokładnie tymi samymi objawami co wcześniej. No tylko na plus można zapisać to, że mi się nie ziewa. No, ale nie ma co narzekać – zawsze może być gorzej. Mógłby się na przykład ten mój orgaznim domagać jakiegoś porządnego orgazmu i co wtedy? He he. A tak to zawsze mogę mu ulec i już. Boję się tylko, że obudzę się w środku nocy i nie będę mógł spać, co w efekcie spowoduje, że jutro przejdę ten sam cykl na nowo. Dlatego będę tu siedział i na przekór wszystkim będę stukał, choć specjalnie nic ciekawego do nastukania nie mam. Żartuję, żartuję. Ja zawsze mam coś ciekawego do napisania 🙂
Taaak. Nie wiem czy do tej pory tego nie zauważałem, czy może nie chciałem tego widzieć, ale dziś spoglądając przez okno dostrzegłem całą masę opadłych liści walających się wszędzie gdzie tylko spojrzałem. No tak, nic dziwnego, przecież wiatr był dzisiaj mocny. To raz. A dwa to przecież już taka pora, że nie ma się co spodziewać czegoś innego. Tak, tak. Zaledwie o mrugnięcie okiem jesteśmy od jesieni, która rozpanoszy się na dobre. Od jesieni, która zerwie z drzew wszystkie liście, a smutne kikuty drzew straszyły będą powiewając na zimnym wietrze i moknąc w strumieniach jesiennych deszczy. Brrr. Czy może być coś bardziej przygnębiającego? Pewnie nie, choć ja się tak zastanawiam czego właściwie nie lubię bardziej: czy jesieni, czy może tego co właśnie jest teraz. Ten stan zawieszenia pomiędzy jednym, a drugim. Nieme oczekiwanie na spodziewaną egzekucję. Bo niby świeci słońce, ale nie jest już tak ciepło, niby dzień wciąż jest jeszcze długi, ale już coraz wcześniej robi się ciemno, niby liście wciąż są na drzewach, a przecież idąc gdzieś (tak, tak, czasem wychodzę 😉 ) wyraźnie już słychać skrzypiące pod butami zeschnięte liście. To ja już wolę konkretną sytuację. Jesień i już. Albo najlepiej lato i już. No, ale na to drugie to parę miesięcy trzeba poczekać, innego wyjścia nie ma. Pozostaje się pogodzić z faktem, że teraz „rządzi jesień” i jakoś dostosować ją do siebie w ten sposób żeby nie była uciążliwa aż tak. Wbrew pozorom da się to zrobić. A najlepiej zacząć już teraz żeby potem nie mieć kłopotów kiedy nagle się obudzimy i nie będzie słońca i tak będzie już przez dłuższy czas. Wtedy i jesień się jakoś przeżyje. Zresztą co tu gadać, każdy z nas przeżył już jesień parę razy. Trzeba się przystosować i już. Ja póki co na szczęście jakoś nie czuję nadchodzącej fali jesiennej depresji co jest trochę dziwne w mojej obecnej sytuacji. Mam nadzieję, że stan ów utrzyma się jak najdłużej. Choć ja jestem dziwny i nawet lubię tą swoją permanentną depresję i szczerze mówiąc trochę już za nią tęsknię. Smiać mi się co najwyżej chce, gdy ktoś mi mówi, że moje wpisy w blogu są dołujące. He he. Przecież to pochwała optymizmu jest!
Obudziłem się dzisiaj akurat na kolejny odcinek „Plebanii”. Ustalmy to już teraz i potem nie wracajmy do tego – tak, jestem fanem polskich telenowel i jeśli mogę (a często mogę) to oglądam je bez zastanawiania się nad tym co ludzię powiedzą. Nie jest ze mną aż tak źle jak się teraz wydaje po tym co napisałem – właściwie to oglądam dwie – „M jak miłość” i „Klan”, a jako, że „Klan” obniżył loty tak bardzo, że nawet jaskółki gwiżdżą z podziwem, to trzeba było znaleźć dla niego jakąś alternatywę. „Na dobre i na złe” leci zbyt rzadko, a poza tym też się skiepściło (tak, to też oglądałem) więc kolejnym naturalnym wyborem była „Plebania” właśnie. Serialik oglądałem rzadko, właściwie tylko wtedy, gdy akurat włączyłem telewizor i była, ale w jako takim temacie byłem/jestem. A teraz zaczynają się nowe sezony wszystkich wyżej wymienionych więc jest okazja żeby się załapać w klimę i pociągnąć w miarę bardziej systematycznym ciągiem. „Klan” pozostał nudny tak samo jak i był przed wakacjami (nic dziwnego, że zdejmują go z anteny) więc ma u mnie wielkiego, „nieskreślalnego” minusa, „M jak miłość” zaczną w poniedziałek (nastawiłem się na nowe odcinki już w tym tygodniu, a tu dali ostatnie dwa sprzed wakacji), a „Na dobre i na złe” jutro (pewnie przegapię, bo zapomnę; żałował nie będę). Z braku laku więc spojrzałem chłodnym okiem na „Plebanię” i…
Cholera, to jest bardzo fajny serial! Pamiętam jak dawno temu sam najgłośniej się smiałem na już sam pomysł kręcenia serialu o takim tytule. Długo długo olewałem go sikiem prostym, a potem jakoś się przemogłem. Zresztą jak się tu nie przemóc, gdy w serialu odchodziły akcje jak ta na siłowni:
– Łysy! Daj spokój! To jest klecha!
– Zaraz będzie martwa klecha!
Toż to moi złoci sto procent adrenaliny! Ale gdy przeplatane to było dłużyznami to się odechciewało oglądać. No, ale teraz dam mu znowu szansę, szczególnie po tym, co obejrzałem w trzech nowych odcinkach. Tak sobie myślę, że postaci z tego serialiku pozazdrościł by niejeden polski film. Nie wiem czy ta moja przychylna ocena bierze się stąd, że „Plebania’ pokazuje realia zbliżone do tego co dzieje się i u mnie, czy po prostu zwyczajnie jest taki dobry 🙂 Przecież taki Tracz to stuprocentowy czarny charakter. Diaboliczny niczym sam Louis Cypher i jak to mówią „pure loco” tak jak sam Robin Williams w „One Hour Photo”. Wie czego chce i nie cofnie się przed żadnym świństwem żeby wkręcić proboszcza. I nie nawraca się tak samo jak wszystkie inne czarne charaktery z telenowel tak jak Alexis w nieśmiertelnej „Dynastii” czy Monika Ross w „Klanie”. O nie. Jest zły i zasługuje na wszelkie pochwały w tym co robi. No bez ogródek (blog to nie telenowela) możemy go po prostu nazwać skurwysynem. A takich postaci z krwi i kości bardzo często brakuje. Może to szkoda, że jak się już jakaś znajdzie to w telenoweli. A teraz, gdy ma nowego sprzymierzeńca w postaci wikarego… Zresztą, kwestia „kolorystyczna”, to najciekawsze ze stwierdzonych przeze mnie w „Plebanii” zjawisk. Kino przez lata przyzwyczaiło nas do tego, że dobry bohater ubiera się na biało, a zły na czarno. Ze schmatem tym zerwał dopiero (przynajmniej ja wcześniej nie zauważyłem, co oczywiście nie znaczy, że mam rację) Robert Rodriguez w „Desperado” gdzie Banderas śmigał w czarnym ubranku, a Joaquin De Almeida cały czas ubrany był w nieskazitelną biel. A w „Plebanii”. Czy to bohater zły czy dobry, to ubrany od stóp do głów na czarno. Sam ten prosty zabieg daje wiele możliwości i… cholera mnie ciska, że nie mam żadnego wpływu na scenariusz 🙂 Tak czy siak do czego zmierzam – dajcie szansę „Plebanii” 🙂 Teraz będzie jeszcze ciekawiej jak kościelnemu do dupy dobrała się skarbówka 🙂
YES!!! Wyszła mi kolejna długa notka – dokładnie tak jak chciałem!! 🙂
Podziel się tym artykułem: