O kurcze. Napisać na zamówienie opowiadanie, wierszyk, poemat, fraszkę, sonet, eroopowiadanie, haiku, odę, a nawet powieść nie ma sprawy, ale notkę do bloga? No sam nie wiem czy potrafię 🙂 Tyle, że póki co sportowe emocje się skończyły i znów trzeba pisać o pierdołach (albo nie pisać wcale, do czego prawdę mówiąc leciutko się przychylam), a te nie tak łatwo wymyślić. Inna sprawa, że jak siadam i zaczynam pisać to jakoś samo leci więc ten cały wstęp to raczej w takim charakterze chaotycznego pseudobiadolenia jest niźli miałby oddawać stan faktyczny. Ot po prostu jakoś zacząć trzeba. No, ale życie… Cholera, życie to nie jest taki prosty temat do pisania o nim. A już szczególnie za autorytet w tej dziedzinie nie może uchodzić facet, którego najlepsi przyjaciele na codzień mają zerojedynkowy wygląd, a który myśli nad pomalowaniem białych ścian pokoju w jakieś drzewka, krzaczki, może i w oddali jakiś horyzont i słoneczko żeby nie zapomnieć jak wygląda realny świat, w którym wieje wiatr, temperatura zmienia się w zależności od wielu różnych czynników, a mijani ludzie uśmiechają się do ciebie, albo coś tam bziuczą pod nosem w zależności od tego czy cię lubią, nie lubią, znają czy też nie…. Sam nie wiem jak to jest, że te wszystkie moje wpisy wyglądają mocno depresyjnie, bo przecież w ciężkiej (w ogóle w żadnej) depresji nie jestem, a i humor mam względnie dobry, bo i niby cóż miało by mi go popsuć. A to, że ci kumple to tylko zbiór zer i jedynek (ewentualnie zielone znaczki katakany spływające w dół ekranu) to mój świadomy wybór, z którym jest mi dobrze i który nie wymaga tego żeby porządnie wyglądać. O nie. Oni się nie obrażą jak będę z nimi rozmawiał nieuczesany, czy ubrany w same gacie 🙂
Nie(+/-)cały ten wpis będzie miał chaotyczny charakter pisany sposobem „co ślina na język przyniesie”. Trochę się zastanawiałem wczoraj nad tematem życia w ogóle i choć nie doszedłem do jakichś konkretnych wniosków to wpadłem na pomysł w jaki sposób mozna by postukać trochę na ten temat, który wydaje się być tematem wdzięcznym do pisania, a co jest tylko pozorem, bo życie moi drodzy to nudne jest i przeważnie nijakie. A siłą rzeczy notka o rzeczach nudnych i nijakich jest nudna i nijaka. Pisząc o sporcie nie może być nudno, szczególnie, gdy pisze się o naszych sportowcach. Hehe, wydawało się wszystkim, że wraz z olimpiadą skończy się ten polski pech tak ładnie (tak mi się skromnie wydaje 🙂 ) opisany przeze mnie w trzech częściach „Olimpijskiego remanentu”, ale oczywiście przewodni temat tej notki, życie, miało inne zdanie na ten temat i jakoś nie zlitowało się nad naszymi sportowcami. Nie będę się rozpisywał za dużo w tym temacie wspomnę tylko o jednym z naszych kolarzy startującym w Wyścigu Pokoju. Nazwiska delikwenta nie pomnę, ale wyczyny, których dokonał godne są wspomnienia. W końcu odbyło się do tej pory pięć etapów, wśród których to dwóch wyróżnił się ów nasz kolarz. Najpierw byłby może i pierwszy na finiszu, gdyby nie złośliwy kolarz z Łotwy, który po prostu go popchnął. Niemiły ten gest sprawił, że Polak finiszował na trzecim miejscu. Łotysza potem zdyskwalifikowali, ale nic to nie zmieniło. Nasz kolarz jednak się nie załamał. Dwa etapy później znów wziął się za ostry finisz i widząc, że wygrywa uniósł do góry ręce w geście triumfu. Jak się potem okazało pomyliło mu się coś, a linia mety faktycznie była jakieś dziesięć metrów dalej, a na niej pierwszym już nie był. I takie to jest to życie pieprzone – nigdy nie jest tak jakby się człowiek tego spodziewał. I nie pomoże sprytny zabieg pod tytułem „będę myślał odwrotnie do tego niż chciałbym żeby się stało”. O nie, nie z życiem takie kiepskie fortele. Właśnie wtedy zdarzy się tak jak sobie myślimy. Dlatego z życiem nie ma rady. Trzeba żyć i nie kombinować, bo i tak się nic nie wykombinuje. Mądrzy ludzie wymyślili przysłowie, że trzeba być kowalem swojego własnego losu. Tak, kowalem trzeba być, ale nigdy nie ma się pełnej kontroli nad podkową.
Spójrzmy teraz na najpopularniejszą definicję życia, którą każdy z nas gdzieś tam już kiedyś słyszał, bo atakuje z każdej strony czy tego chcemy czy nie. Definicję tą wymyślił najsłynniejszy polski kłamca Jacek Cygan, a wyśpiewał ją swoim chropowatym głosem Ryszard Rynkowski. Tak, dobrze kombinujecie, właśnie o to mi chodzi. Z obowiązku kronikarskiego przytoczę ją jednak: „Życie, życie jest nowelą, której nigdy nie masz dosyć. Wczoraj biały biały welon, jutro białe, białe włosy”. Definicja to szczególnie bliska mojemu sercu, bo odwołująca się do x-muzy, której to gorącym wyznawcą jestem, a którą ostatnimi czasy olewam nie mogąc zebrać się do obejrzenia żadnego filmu. Tyle tylko, że ta bliskość definicji mojemu sercu nie znaczy, że bezkrytycznie się z nią zgadzam. Wręcz przeciwnie, w ogóle się z nią nie zgadzam. Pewnie dlatego, że życia bardzo często mam dosyć, ale jeszcze pewniej dlatego, że jest zwyczajnie kłamliwa i tyle. Życie, życie to nie jest jakaś tam nowela. Życie to jest nudny film na którym zasypia się po dwudziestu minutach seansu, w którym to filmie ni stąd ni zowąd wrzucono scenę z helikopterem żeby było co umieścić w trailerze. Trailerze, po obejrzeniu którego wszyscy z niecierpliwością czekają na film. A potem okazuje się, że znów daliśmy nabić się w butelkę. I tak, gdyby życie było takim trailerem to wszystko byłoby w jak najlepszym porządku. Tyle, że tak nie jest. Oczywiście na miejscu będzie tu dodać coś, co obali wszystko co napisałem i wleje nadzieję w serca czytelników. Otóż to wszystko to tak naprawdę zależy od punktu widzenia. No, bo zobaczmy. Nagle okazuje się, że nie jestem sam i coś co było filmem Ingmara Bergmana nagle okazuje się kinem spod znaku Tinto Brassa. No, ale w sumie potem i tak dojdzie się do wniosku, że to co było sceną z filmu Brassa jest tylko wspomnianym wyżej helikopterem. Tak więc nie, niczemu nie zaprzeczyłem, a fakt pozostaje faktem. Wszystko byłoby dobrze gdyby życie było trailerem życia, życiem w pigułce. Ale tak nie jest.
Wspomniałem już, że ekspertem od życia być nie mogę więc muszę podpierać się w tych moich rozważaniach autorytetami i tym, co też owe autorytety mają do powiedzenia. idąc tropem Jacka Cygana postanowiłem, że za przewodnika po życiu bedą służyli twórcy piosenek. Piosenek o życiu jest cała masa więc problemu nie będzie, a i ja nie zamierzam wypisywać tu wszystkiego co mi do głowy przyjdzie. Wspomnę jeszcze jedną, może dwie piosenki i to będzie koniec, bo i tak wpis ten znów przybiera monstrualną długość, co jest dziwne biorąc pod uwagę fakt, że specjalnie wiele osób tego nie czyta. Mam średnio czterdzieści kliknięć dziennie w tego bloga z czego jak znam życie połowa jest moich więc proszę mi nie pisać, że to kokieteria czy jakieś inne wielosylabowe słowo, którego nie rozumiem bez spoglądania w słownik wyrazów obcych. Tak, macie dobre wrażenie, trochę gadam nie na temat i pewnie mam ku temu jakiś powód. No tak. Powodem jest kolejny autorytet, który tekst wybrałem do zilustrowania problemu zasygnalizowanego w temacie wpisu. Otóż autorytetem tym w dziedzinie życia jest pewien zespół disco polo, którego nazwy nawet nie pomnę. Śpiewają oni w każdym bądź razie tak: „Życie to są chwile, chwile, tak ulotne jak motyle; A zegar daje znak, nie zatrzymasz go i tak; Więc wspominaj chwile, chwile, przecież było ich aż tyle”. Ach, jakie to piękne! Ale cholera znów nieprawdziwe! „Życie to są chwile” no co za bzdura! Życie to jest to pomiędzy chwilami. Chwile są niczym parasolka w drinku, albo wisienka w ciasteczku. Jakby ich nie było to wiele by się nie zmieniło, a co najwyżej urozmaicają smak bądź wygląd. Kolejne oszustwo mające na celu zamydlenie nam oczu i spowodowanie nabrania chęci na seans. A czy warto je wspominać? Wnioski wyciągnijcie sami. Ja tylko rzucę mały przykład ilustrujący co i jak, a adekwatny do sytacji, bo mający dużo wspólnego z tą pioseneczką o chwilach. Było to dawno temu, nawet najstarsi górale tego nie pamiętają co i jak. Ja pamiętam, bo było to dość ważne wydarzenie w moim życiu, a mianowicie studniówka. Gdzieś tam na sali była moja wielka miłość, która nawet nie wiem z kim przyszła i która wyglądała fatalnie w tej paskudnej czarnej sukience z takim białym czymś wokół piersi 🙂 Tak tylko wspominam o tym ubranku, bo nie ma on absolutnie żadnego znaczenia w moim stosunku do niej – kocham ją od przedszkola i chyba nigdy nie przestanę, bo to mój ideał dziewczyny (no teraz to już kobiety) jest i w ogóle ach i ech 🙂 W każdym bądź razie zakotłowało się jakoś tak, że w końcu wylądowała w moich ramionach na dwa tańce: jeden wolny przy zgaszonych światłach (a to fart!), a drugi to właśnie owa piosenka o chwilach. Było słodko, Ania mówiła, że żałuje, że nie przyszła ze mną (byłem wtedy zajęty więc nie wchodziło to w grę) i w ogóle co się jej natuliłem to moje (możecie sobie pisać co chcecie o mojej moralności, jestem w takim miejscu życia, że mi to absolutnie wali 🙂 ). Zresztą potem nie minęło długo aż byliśmy razem przez jakiś czas, a potem się rozpadło i już tylko do tej pory pozostaje mi jedynie wzdychanie do niej na odległość i zastanawianie się nad tym jak żyć skoro znalazłem swój ideał, a być z nim (z nią 🙂 ) nie mogę. I cholera nie wiem czy te kilka chwil razem (wobec całego życia) warte jest wspominania kiedy każde takie wspomnienie zamiast przynosić radość, przynosi ukłucie smutku…
„Nic nie boli tak jak życie” żeby zakończyć tytułem piosenki.
Podziel się tym artykułem: