×

„HIDALGO: OCEAN OGNIA” [„HIDALGO”]

Frank Hopkins (Viggo Mortensen) i jego koń Hidalgo są żywą legendą Dzikiego Zachodu. Razem brali udział w wielu wyścigach poprzez całą Amerykę wzdłuż i wszerz i zawsze wychodzili z tych zawodów pomyślnie, zwyciężając je bezapelacyjnie, budząc tym samym podziw u jednych, a zazdrość u drugich. Tak się jednak ułożyło, że Frank dnia pewnego będąc świadkiem masakry Indian pod Wounded Knee rzuca się w alkoholowy wir, który doprowadza go do roli pijaczyny, który kilka lat później miast atrakcją, jest raczej pośmiewiskiem trupy Buffalo Billa. Chcąc nie chcąc, tytuł najlepszego jeźdźca na świecie ciągnie się za nim i tutaj. I gdy pewnego dnia jak codzień Frank oddaje się swojej ulubionej alkoholowej rozrywce, na występy trupy trafia wysłannik szejka Rijada (Omar Shariff), który z oburzeniem reaguje na tytuł jakim mianowany jest nasz sympatyczny pijący bohater. Opowiada on o wyścigu dla czystej krwi koni, który odbywa się po afrykańskich pustyniach od tysięcy lat, a który to dla jego zwycięzcy przynosi dozgonną sławę, najpiękniejsze panny w haremie i najlepsze rumaki w stajni. Do tegorocznej edycji owego wyścigu zostaje zaproszony i Frank, a ten postanawia wsiąść na statek i pokazać Arabusom, gdzie raki zimują.

Viggo Mortensen postanowił nie czekać aż jego sława jako Aragorna przeminie i kuć żelazo póki gorące. Ot tak się w życiu układa, że w jednej chwili grasz w gównianych filmach a’la „American Yakuza”, a w chwili drugiej jesteś gwiazdą i oferują ci główne role w wielomilionowych superprodukcjach. Oto Hollywood. Jestem pewien, ze Viggo nie narzeka na swój los, a i powodów zbytnich nie ma, bo wybór dokonał dobry i wystąpił w całkiem przyjemnym filmie. No dokładnie takim: całkiem przyjemnym. Bo nie jest to żaden wielki hit, ani film o którym wspominać będą przyszłe pokolenia jako o szyczytowym osiągnięciu amerykańskiej kinematografii, ale ogląda się go dobrze i stosunkowo nie przynudza. No może trochę przy końcu, bo jak można zrobić maksymalnie ciekawy, dwugodzinny film, który opowiada o tym jak kilku śmiałków stepuje przez bezkresne piaskowe pustynie? No nie można i z tego względu trochę dłużyzn i tu się trafiło. Choć w akceptowalnym stężeniu.

„Hidalgo” to film nakręcony w starym stylu bez przesadnie wielkich fajerwerków. Nie żeby nie było na co popatrzeć i żeby komputery nie miały tu nic do roboty, ale w sumie nie ma w nim nic więcej niż można zobaczyć w trailerze. Trailer jak to trailer robi widowiskowe wrażenie przywodząc na myśl „Mumię” Sommersa, ale w samym filmie już te fajerwerki są wchłonięte przez fabułę i nie przytłaczają samego filmu. Filmu, który jest przewidywalny aż do bólu, ale który nie mógł być inny więc należy to wybaczyć i po prostu zasiąść do jego oglądania z myślą o tym żeby się zrelaksować. Broń Boże nie należy się spodziewać drugiego „Lawrence’a z Arabii”. „Hidalgo” ma jeszcze jedną zaletę – spokojnie można go obejrzeć w gronie całej rodziny, bo to film w gruncie rzeczy familijny. Choć z drugiej strony teraz sobie myślę, że jednak jest tam parę mocniejszych scen w tym jedna z ucinaniem łepetyny więc sam już nie wiem. No, ale chyba dzieci w dzisiejszych czasach są bardziej zahartowane na takie rzeczy:) a zresztą szkoda ukrywać przed nimi taki przyjemny filmik, w którym jest o parę sekund za dużo przemocy.

I tylko jedną prośbę mam do pana Mortensena: Viggo! Przestań śpiewać!!

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004