No i skończyła się Olimpiada. Cztery lata czekania, dwa tygodnie emocji, siedzenia przy telewizorze i śledzenia zmagań w pewnym towarzystwie (dla dobra towarzystwa zachowam jego namiary w tajemnicy, po co ma mieć kłopoty 🙂 ) no i kilku greckich wyjców zaśpiewało ichnie przeboje obwieszczając zakończenie sportowego święta. Już za cztery lata kolejne igrzyska w Chinach, ale tam wszyscy, którzy nie mają skośnych oczów, będą niemile widziani na podium, dlatego myślę, że trzeba cieszyć się medalowym plonem tejże olimpiady, bo kto wie, kto wie co to będzie w roku 2008. Swoją drogą ciekawe ilu czytelników tego bloga nie dożyje do 2008 roku 🙂 Nie żebym Wam źle życzył, ale wiadomo jak jest. Miłosz też podobno czekał na olimpiadę… Sorki za wisielczy humor, ale… a właściwie to się nie muszę tłumaczyć, bo i po co. No, ale dobra. Przejdźmy do sedna sprawy czyli do wspaniałych występów naszych reprezentantów. Jeśli liczycie na to, że niżej padną nazwiska Otylii Jędrzejczak, czy Roberta Korzeniowskiego to się mylicie. Oni mieli już swój czas na antenie każdego programu telewizji polskiej. My się teraz zajmiemy tymi, którzy mieli ogromnego pecha biedulki. A, że kilku ich było to zacznijmy chronologicznie co by nie było bałaganu.
DZIEŃ PIERWSZY
Igrzyska zacząć miały się dla nas od wystrzałów. Niekoniecznie chodziło o fajerwerki, a o występ Renaty Mauer, na którą zawsze mogliśmy liczyć na olimpiadzie. Tym razem jednak było inaczej. Pewni byłby złoty medal, gdyby nie pewne, tragiczne w skutkach wydarzenie. Otóż jednemu z fotoreporterów upadł na ziemie obiektyw. Fotoreporter zapewne był początkujący, a i na pewno specjalnie uparł się na naszą Renatę, bo co jak co, ale w pechu to my jesteśmy mistrzami świata, ale to nie zmienia faktu, że hałas był tak ogromny, że nasza sportsmenka się zdenerwowała i całe zawody poszły w przyszłowiowe pizdu. Żeby było śmiesznie, do awansu do finału zabrakło Renacie jednego punktu. Dodać należy, że zapewne też pechem należy tłumaczyć fakt, że pani Mauer-Różańska akurat nie używała zatyczek do uszu. Tak czy siak była to pierwsza konkurencja olimpijska i wtedy nikt jeszcze nie wiedział, że potworny pech będzie prześladował naszych przygotowanych i wytrenowanych na maksa zawodników do samego końca olimpiady… Tymczasem na pływalni działy się również ciekawe rzeczy. Otóż w szóstej serii eliminacyjnej jakiegoś tam dystansu brał udział Przemysław Stańczyk, który zastartował bardzo dobrze bijąc rekord życiowy. Cóż z tego skoro do awansu do czołowej ósemi zawodów chłopakowi brakło 0,17 sek. Cóż, zdarza się… A że sport to sport i różne rzeczy czyhają na człowieka więc jeszcze nie minęły echa wystrzałów na strzelnicy, gdy do ringu wszedł „Polak” Aleksy Kuziemski. Ów to „Polak” zapowiadał przed igrzyskami, że jedzie tam po medal i będzie walczył do ostatniej kropli krwi. Cóż, być może miał na myśli to, że jedzie zobaczyć jak wygląda medal, bo bidulek odpadł już w pierwszej swojej walce. Owszem, bił się dobrze i wyglądał lepiej od przeciwnika. Cóż z tego, że skończyło się tak jak się skończyło czyli 22:36 dla jego przeciwnika… Sędziowie widocznie widzieli lepiej. A nam kibicom pozostało mieć nadzieję, że ten polski pech skończy się równie szybko jak się zaczął. Jakoś nie dopuszczaliśmy do głowy głosu rozsądku, który mówił, że nie tylko Polacy mają pecha, ale i „Polacy”, którzy najwyraźniej otrzymali go razem z naszym obywatelstwem.
DZIEŃ DRUGI
O dziwo drugiego dnia zawodów pech nas opuścił. Wszystko było na dobrej drodze zatem do optymizmu. Szczególnie, że siatkarze pokonali mistrzów olimpijskich Serbię i Czarnogórę. No, ale wtedy jeszcze nikt nie wiedział co w trawie piszczy. A raczej w bagażach pana Gabrycha.
DZIEŃ TRZECI
Ci, którzy nie dali się uśpić swojej czujności świętować mogli już dnia trzeciego. Otóż na stadion łuczniczy wszedł nasz jedyny męski rodzynek pośród łuczniczej reprezentacji Jacek Proć. Jak samo nazwisko wskazuje, koleżka ów rozminął się z powołanie, bo najwyraźniej powinien strzelać, ale z procy. Pan Jacek był jednak nieugięty i sięgnął po łuk. A co z tego przyszło? Ano przyszedł pojedynek z cieniutkim jak dupa węża Bułgarem, który to pojedynek pan Jacek na pewno by wygrał gdyby nie… wiatr. Zawiał znad morza, zwiał lecącą w dziesiątkę strzałę, a strzała nie trafiła nawet w tarczę (dzięki Bogu w żadnego sędziego też nie). Dziesięć punktów w zad. Końcowy wynik rywalizacji: Polak przegrywa jednym punktem… A wiatr tymczasem poleciał sobie nad akwenik, w którym żeglowali sobie żeglarze, a wśród nich nasz Mateo Kusznierewicz. Do startu pozostało dwadzieścia sekund, gdy łódki zaczęły tłoczyć się przy wyimaginowanej linii startu. Starter dał sygnał do startu i zaczęło się. Pognali wszyscy w stronę pierwszej boi. A tam? No cóż. Tam Mateo dowiedział się, że musi wracać na start, bo popełnił takie coś jak falstart indywidualny. Chłopczyna wycofał się z wyścigu, a my wszyscy przed telewizorami zastanawialiśmy się dlaczego nie powiedzieli mu od razu, że spalił start. Tak oto jedna z tajemnic żeglarskiego wszechświata stała się udziałem naszego sportowca, a wiatr po sędziach, stoperze i fotoreporterze stał się kolejnym synonimem polskiego, sportowego pecha.
DZIEŃ CZWARTY
Myli się ten, który myśli, że łucznicy wyczerpali swój limit pecha jak na jedną olimpiadę. O nie, co to to nie. Już czwartego dnia igrzysk na starcie 1/16 finału olimpijskiego stanęła Małgorzata Sobieraj. Stanęła trzymając w ręku łuk i celując nim do tarczy. Całkiem nieźle jej to nawet szło aż do… drugiego strzału. Strzału, w którym trafiła czwórkę. A dlaczego? A bo zahaczyła ręką o bluzkę… Co by nie patrzeć pani Sobieraj nie była az tak wielkim pechowcem. Powalczyła sobie w eliminacjach, 1/16 też przeszła więc trochę się pokazała. I pewnie pokazała by się jeszcze dłużej, gdyby nie owa bluzka. Takiego szczęścia nie miała nasza nadzieja medalowa Aleksandra Socha w konkurencji szabli pań. Szermierki jak wiadomo ubrane są szczelnie i nie ma wała żeby o coś zahaczyć. No mogą sobie oko wybić, ale takie im teraz hełmy spawalnicze wymyślili, ze nie ma szans. Tak więc nie było co zwalać na wiatr (w hali nie wieje), na bluzkę, czy na fotoreporterów, których na pewno nie słychać w takim hełmie na łepetynie. No i rzeczywiście, Ola postanowiła iść po najmniejszej linii oporu i wytłumaczyła swoją porażkę tremą. Tak, tak, bo nasza nadzieja medalowa przegrała swoją pierwszą walkę i potem cóż jej zostało, mogła co najwyżej świecić długimi nogami w telewizji… No, ale to i tak była tylko przygrywka do tego co miało wydarzyć się później dnia czwartego. Tak samo jak przygrywką był start w repasażach wioślarskich polskiej dwójki podwójnej, którzy zajęli w swoim biegu miejsce czwarte przegrywając awans z Niemcami o zaledwie 0,67 sekundy… No, a potem to już nadeszło podwójne apogeum naszych sportowych niepowodzeń, które z sukcesu zamieniły się w spektakularne porażki. Oto bowiem na olimpijskim tatami stanął polski judoka Robert Krawczyk. Brązowy medalista ostatnich mistrzostw świata miał tu walczyć o medal. I rzeczywiście wygrał jedną walkę, drugą, trzecią… aż w końcu przyszedł półfinał z ukraińskim judoką. Pan Robert walczył świetnie i na pięć sekund przeg końcem walki prowadził z przewagą dwóch kok. Niewiele, bo to najmniej punktowana akcja jest w judo, ale przewaga to przewaga. No więc zostało pięć sekund, a judocy zaczynali walkę od pozycji stojąc czyli jakieś półtora metra od siebie. Przypominam, że do końca walki zostało pięć sekund. No i tak. Co przez te pięć sekund mógł robić nasz judoka? Mógł stać w miejscu, mógł się troszkę cofać, mógł iść w prawo, mógł iść w lewo, mógł też zrobić groźną minę żeby nie dostać kary za pasywność. Tymczasem pan Robert ruszył do przodu, pochylił się, zaatakował Ukraińca, Ukrainiec skontrował i na sekundę dwie przed końcem walki Polak pofrunął na plecy, a Ukrainiec wygrał przez ippon. Żegnaj medalu. Potem Krawczyk walczył jeszcze o brąz, ale roznity psychicznie skończył na czwartym miejscu… No, a jeśli ktoś myśli, że to koniec na dzień czwarty, to się grubo myli. No, ale zanim do hitu wieczoru to drobna wzmianka o polskiej pływacze Paulinie Barzyckiej. Otóż Paulinka (bo to jeszcze osiemnastoletnie dziewcze jest) zajęła w wyścigu na 200 metrów stylem dowolnym niespodziewane czwarte miejsce. Nie chcę się tu nad nią pastwić, bo wynik było to tak samo dobry jak niespodziewany, ale nie sposób zauważyć, że do brązowego medalu zabrakło jej zaledwie 17 setnych sekundy. Odnoszę wrażenie, że gdyby to była obiecująca pływaczka z każdego innego państwa to zdobyła by medal. No, ale nie Polka i nie na tej olipmpiadzie… No i na deser dnia czwartego zostawiłem sobie dwójkę żeglarzy, któych nazwiska łaskawie przemilczę. A zresztą nie, nie będę milczał! A więc mowa o panach startujących w żeglarskiej klasie 49er Marcinie Czajkowskim i Krzysztofie Kierkowskim. A więc ci panowie… wygrali swój pierwszy wyścig! Tak, tak, zuchy chłopaki zagrali na nosie wszystkim faworytom. Do czasu. Wkrótce bowiem okazałao się, że zostali zdyskwalifikowani. A za co? A za brak na pokładzie kamizelek ratunkowych! Wersji jest wiele: że nie mieli, ze mieli, ale odłożyli na jakiś tam ponton… Efekt pozostaje niezmienny – wtedy, gdy musieli je mieć, bo ktoś to sprawdzał, to kamizelek owych nie mieli. Dyskwalifikacja i spadek na ostatnie miejsce.
I powiem szczerze, że wtedy wydawało mi się, że już bardziej pechowego dnia na tej olimpiadzie nie będzie…
Ale, ale, to jeszcze przecież nie koniec! Byłbym zapomniał o naszych wspaniałych siatkarzach, którzy przebombili mecz z gospodarzami imprezy Grekami. Przegrali bez gadania 1:3, ale o przyczynach tej porażki napiszę w przypadku kolejnego ich meczu, bo ten dzień już wystarczająco obłożony był polską klątwą olimpijską.
CDN
Podziel się tym artykułem: