Szybki jestem. Niedawno poznaliśmy tytuł trzeciego epizodu „Star Warsów”, a
ja dopiero co oglądnąłem epizod drugi. No, ale jak to mówią lepiej późno niż
wcale.
Jeśli chodzi o mój stosunek do oryginalnej trylogii to nie jest on
absolutnie obojętny, aczkolwiek wielkim i zagorzałym fanem nie jestem. Po
prostu podobała mi się jak chyba 90% tych, którzy ją oglądali. No może
trochę więcej, wszak od „Powrotu Jedi” zaczęła się moja przygoda z kinem
(chyba drugi film jaki widziałem w kinie), a od tamtej pory widziałem każdy
epizod po kilka razy. W każdym bądź razie na premierę „Mrocznego widma” nie
czekałem z napięciem, ale z zainteresowaniem. No, a na „Atak klonów” to już
w ogóle.
O fabule nie ma co pisać, bo mniej więcej każdy wie o co biega. Skupię się
może lepiej na innych sprawach. Ciężko jest mi wydać jednoznaczny wyrok czy
film mi się podobał czy nie. Nie było na pewno tak, że mi się nie podobał,
ale to pewnie przez sentyment do poprzednich (kolejnych) epizodów.
Obejrzałem z zaciekawieniem, choć masę rzeczy było w nim idiotycznych i ręce
opadały. No, ale znów spotkałem się ze znanymi postaciami, ze znaną muzyką,
z typowymi dla „Star Wars” „kurtynkami” więc jakoś tak łatwiej było przeżyć
tą całą feerię fajerwerków komputerowo-cyfrowych, które zdominowały film.
Szkoda biednego Ewana McGregora, który wyraźnie nie mógł się odnaleźć w tym
całym świecie. Nie zdziwię się jeśli z miesiąc po premierze śnił mu się
jeszcze niebieski (czy tam zielony) kolor. Ja z kolei zastanawiam się czy
było w tym filmie choć jedno ujęcie, w którym reżyser postawił kamerę i po
prostu kręcił co się przed nią działo nie obrabiając/dodając czegoś tam na
komputerze. Pewnie nie. W zamierzeniu jak mniemam to całe oszołomienie
techniką miało wywrzeć na widzu duże wrażenie. No, ale… co za dużo to
niezdrowo Panie Lucas! Wyszedł Panu lekki koszmarek, który z deka profanuje
oryginalną trylogię.
Zachodzę w głowę jak to jest możliwe, że twórcy filmu mając takie fundusze,
takie możliwości, tyle czasu (wszak były ze dwa lata na ukończenie filmu)
znaleźli do roli Anakina taaakie drewno. No na litość boską! Może toto
piękne jest (się nie znam), ale Anakin z niego jak to się mówi u nas: jak z
koziej dupy trąbka. Odpowiedzialnych za casting powinno się dożywotnio
zakazać wykonywania swojego zawodu.
Hehe, tak sobie właśnie pomyślałem, że nie potrafię wskazać żadnego plusa
tego epizodu 🙂 No,ale obejrzeć się dało, chociaż tyle.
Nie wiem jak Wam, ale mnie się dziwnie oglądało tą całą hecę z młodym Boba
Fettem. Klony jego ojca, ta cała wzruszająca historia dzieciństwa walecznego
Boby i tak dalej. Dziwnie, bo wiem jak chłopak skończył. No, ale widzowie
lubią tą postać, choć w sumie za dużo to on się w oryginlanej trylogii nie
pojawił więc Lucas wyszedł widowni na przeciw. Nie wiem czy dobrze, bo na
mnie nie wywarło to pozytywnego wrażenia. Pół filmu hecy o gościa, którego
zeżarło kilka zębów wbitych w pustynię. Nawet nie zeżarło tylko trawiło
przez setki lat ;))
No i takie to dziwo wyszło Lucasowi. Wszędzie tylko komputery, komputery i
komputery. Żal za oryginalną trylogią, w której nie liczyło się jak tylko
co.
Aha, a Owena Larsa (czy jak tam było bratu przyrodniemu Anakina) to za
młodego wzięli. No, ale to tylko tak zauważam tak samo jak teraz zauważę, że
walczący Yoda był słodki 🙂 choć na zdrowy rozum mieczem proporcjonalnym do
swojego rozmiaru to mógł Dooku naskoczyć 😉 A skoro o Dooku (tak chyba się
zwał tutaj Christopher Lee) mowa, to należy zauważyć, że Lucas „wsadził” do
swoich SW dwie ikony brytyjskiego Hammera. W „A New Hope” był Peter Cushing,
a tutaj Christopher Lee. Ciekaw jestem czy było to świadome „zagranie”.
Nie polecam, nie nie polecam. Niech Wam sumienie podpowie czy warto to
oglądać.
Podziel się tym artykułem: