Dobra, wiem, tytuł trochę z dupy, bo większość filmów Johna Woo jest romantyczna, ale ja tak bardzo nie lubię wymyślać tytułów wpisów, że biorę co przyszło do głowy.
Rys historyczny wydarzeń przedstawionych w The Crossing Johna Woo
Zanim przejdziemy do recenzji filmu The Crossing, najpierw standardowo kilkanaście mniej istotnych dla sedna akapitów. Oczywiście nie mam większego pojęcia o historii Chin, ale spokojnie, nawet się nie zorientujecie. Chwilę poczytam Wikipedię i już będę ekspertem. Zatem tak. Mamy rok 1945, kolejny już rok japońskiej okupacji części Chin. Zbrodnie wojenne popełnione przez Japończyków w Mandżurii, Nankinie i okolicach już dawno sprawiły, że do walki przeciwko najeźdźcom z wyspy obok zjednoczyły się uznana przez USA prawicowa Chińska Partia Narodowa i wpierani przez ruskich lewicowi komuniści (no wiadomo, że jak lewicowi to komuniści), którym nie po drodze było od kilkudziesięciu lat, gdy władzę w Chinach przejęli ci pierwsi. No ale co wspólny wróg to wspólny wróg. Japońców udaje się pokonać, m.in. przejęty przez nich Tajwan wraca do Chin, ale do happy endu droga daleka. Znów wychodzą na jaw uśpione różnice, a wspierani przez coraz większe masy społeczeństwa komuniści mają chrapkę na władzę. USA stopniowo zaczyna odwracać się od narodowców, wybucha wojna domowa. Niedawni towarzysze broni stają po obu stronach barykady, co dla Johna Woo i w ogóle azjatyckiej kinematografii jest wodą na młyn. Ot taki impas (czyt. mexican standoff) z udziałem milionów statystów. W bonusie nieskończone możliwości komplikowania miłosnych losów głównych bohaterów. Bo The Crossing to film o wojnie, ale jeszcze bardziej film o miłości. A przynajmniej jego pierwsza część.
Rys historyczny The Crossing Johna Woo
Ale jak to pierwsza część? Ano takto. Podobnie jak w przypadku poprzedniego filmu Johna Woo (Trzy królestwa aka Red Cliff, kurde, muszę go w końcu skończyć) The Crossing podzielono na dwie części. I podobnie jak w przypadku Red Cliff przygotowana też zostanie (a może już jest, aż tak nie wnikam) jednoczęściowa wersja międzynarodowa, którą jednak każdy normalnie myślący kinoman powinien mieć w poważaniu. Filmy powinno się bowiem oglądać takimi jakie są, a nie przycięte do dużo krótszego metrażu i przygotowane w sposób, który wedle kogoś tam będzie niby bardziej odpowiadał zachodniemu widzowi. Bzdura. Co za tym idzie The Crossing należy oglądać jak Woo przykazał w dwóch częściach. Obie zresztą już wylądowały w chińskich kinach – dwójka pod koniec lipca tego roku. I standardowo szkoda, że trzeba sobie samemu radzić, bo zapewne w polskich kinach The Crossing w wersji dwuczęściowej nie zobaczymy. A szkoda, bo w 3D jego batalistyka mogłaby się prezentować okazale. A czy będzie choć wersja międzynarodowa? Trzy królestwa były…
Nie od razu projektem The Crossing zainteresował się John Woo. Początkowo za kamerą miał stanąć pochodzący z Tajwanu Ang Lee. Wspominam o tym Tajwanie po raz kolejny nie bez przyczyny, bo właśnie Tajwan jest ważną częścią całej historii. Z filmu Anga Lee nic nie wyszło, scenariusz napisał na nowo John Woo (autorem pierwszej wersji scenariusza był autor m.in. Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka Hui-ling Wang) i za 50 milionów dolarów rozpoczął zdjęcia czegoś, co w pierwszych wiadomościach o filmie nosiło miano „chińskiego Titanica”.
Kto jednak szukałby w pierwszej części The Crossing jakichś śladów legendarnego filmu Johna Camerona, ten ich za dużo nie znajdzie. Z tej prostej przyczyny, że będą stanowiły kanwę dopiero części drugiej.
Fabuła The Crossing. The Crossing Johna Woo oczywiście
W zasadzie ciężko napisać o fabule The Crossing w jednym zdaniu. Właściwie to niemożliwe, bo zarazem sporo się w The Crossing dzieje, a równocześnie nie dzieje się nic konkretnego. Dlatego najłatwiej określić tę produkcję jako film o miłości w czasie wojny. I jako fabularny zapis trudnych losów kraju targanego przez wojnę domową, który staje na granicy rewolucji, jaka wkrótce odmieni go w całości. Właśnie w tym burzliwym okresie splatają się historie miłosne trzech par, którym nie dane jest cieszyć się tym uczuciem, a ich losy pisane są przez wojnę. Oto tajwański lekarz, który trafia do japońskiego wojska, a chwilę przed tym zakochuje się w Japonce, na co krzywo patrzą inni ludzie z jego wioski. Oto bohater wojenny, opromieniony zwycięstwem generał, w którego słowniku nie ma słowa „mezalians”. Gorące uczucie łączy go z panną z bogatego rodu, której rodzice mają w nosie, że to generał i bardziej martwi ich, że to zwykły żołnierz. Oto w końcu poczciwa analfabetka, która przed biedą ucieka się do różnych zajęć. Głównie pielęgniarskich. Szukając kogoś, kto zostawił ją i poszedł na wojnę (najdziwniejszy wątek The Crossing, liczę na jakieś rozwiązanie w drugiej części albo coś mi umknęło) poznaje równie poczciwego żołnierza, który właśnie wyrusza, by bić się z komunistami. Niby nie łączy ich nic, ale wkrótce odkryją, że jedno bez drugiego być może nie przetrwałoby kolejnych dni, tygodni, miesięcy.
Ale ładnie to napisałem!
I w końcu recenzja The Crossing Johna Woo 🙂
Każdy kto kiedykolwiek widział jakąś azjatycką epicką historię wojenną wie, czego się spodziewać. (Tak, wiem, używam słowa „epicka” w złym znaczeniu, ale mam to w nosie). A kto nie widział? Cóż, wiele stracił. Wszystko w takich filmach jest wielkie. Wielka wojna, wielka miłość, wielki melodramat, wielka tragedia – Azjaci nie znają czegoś takiego jak umiar i kalkulacja. Gdy w filmie idą na wojnę, to musi być widowisko, a gdy zaczynają kochać, to musi być wzruszenie. Innej reguły na takie kino nie mają i John Woo nie wymyśla w The Crossing prochu. Jest po prostu epicko i monumentalnie.
Rękę mistrza widać w The Crossing wyraźnie, choć skłamałbym, gdybym napisał, że nikt inny nie potrafiłby zrobić tego filmu tak jak on. To mimo wszystko bardziej kino azjatyckie po prostu niż kino Johna Woo. Choć klasycznych dla Woo elementów jest tu sporo – obowiązkowe gołębie, zmodyfikowane gołębie w postaci ujęcia z punktu widzenia mewy, wielka romantyczna scena taneczna z kaleką w roli głównej, czy równie obowiązkowy co gołębie impas rozwiązany w dość pomysłowy sposób. Pełno tu Johna Woo, ale jeszcze więcej azjatyckiego rozmachu. I larger than life (jak to równie dobrze określić po polsku? nigdy nie wiem) miłości, która powinna wzruszyć każdego twardziela, o ile twardziel nie będzie na siłę szukał jej słabych punktów. Naiwna? Przesadzona? Zapewne, ale taka właśnie azjatycka.
Przesadę z łatwością odszuka się także w batalistyce. The Crossing rozpoczyna i kończy monumentalna bitwa pełna wybuchów, rozdzieranych na części ciał, krwawiących ran i ginących seryjnie szeregowców. Realizmu w tym raczej wiele nie ma (nie wiem, nigdy nie byłem na monumentalnej bitwie, w której po jednej stronie zginęło pół miliona żołnierzy), ale jest za to John Woo pełną gębą. Czego się spodziewać reżyser dał przedsmak w hollywoodzkich Szyfrach wojny.
Ale, ale. Recenzja to chyba znaczy, że powinienem napisać, czy The Crossing warto obejrzeć. Otóż tak, The Crossing warto obejrzeć. To wielkie kino, choć nie w znaczeniu arcydzieła. A rozmachu, z jakim Woo opowiada swoją historię. Nie ma tu czegoś takiego jak droga na skróty, a takie kino przeważnie dobrze się ogląda. I tylko cierpiący na reakcję alergiczną na azjatyckie kino pewnie będą marudzić na naiwność i tego typu pierdołami będą zasypywać świat.
Na koniec dwa słowa o obsadzie
Cóż za nic nie wnoszący do SEO-sprawy śródtytuł… John Woo po raz kolejny zgromadził na planie mocno międzynarodową obsadę. Oczywiście, w myśl obiegowej opinii, wszyscy Azjaci są do siebie podobni, więc większość zachodnich widzów pewnie nawet tego nie zauważy. Ale wystarczy trochę azjatyckich filmów pooglądać i od razu oko się wyrabia. Dowodem na to moja reakcja na występującego tu Xiaominga Huanga. Rzut oka na niego i sobie myślę: „o, młody Chow Yun Fat!”. Sprawdzam potem jego filmografię i voila, Huang w The Last Tycoon zagrał razem z Chow Yun Fatem. A właściwie to nie razem, tylko postać Fata w młodszej wersji. Tak więc w The Crossing nie znajdziecie ulubionego aktora Johna Woo, ale znajdziecie jego młodego klona.
Huangowi partnerują m.in. Ziyi Zhang znana z tego, że gra w każdym wysokobudżetowym chińskim filmie, pół-Japończyk pół-Tajwańczyk Takeshi Kaneshiro (chętnych do zgłębienia japońsko-tajwańskiej sprawy zapraszam do baseballowego Kano, którego niestety recenzji nie napisałem i teraz żałuję), którego mogliśmy już oglądać u Woo w Trzech królestwach oraz Koreanka Hye-kyo Song, o której jednak więcej mogłaby raczej napisać Asiek, bo widziała ją w k-dramie That Winter, the Wind Blows.
(1968)
Ocena Końcowa
8
wg Q-skali
Podsumowanie : Skomplikowane losy trzech par w targanych wojną domową Chinach. Monumentalny wojenny melodramat w reżyserii Johna Woo. Część pierwsza.
Podziel się tym artykułem: