Jak nakręcić film o nuklearnej katastrofie bez nuklearnej katastrofy? Odpowiedzi na to pytanie udziela film Lynne Littman, który okazał się tak dobry, że choć planowany jako telewizyjny, trafił ostatecznie do kin. Powodując przy okazji scysje w ekipie – aktorów oburzyło, że za występ zapłacono im stawki telewizyjne i zażądali dopłaty. Szkoda, że takie przyziemne przepychanki przysłoniły to skromne dzieło, którego ładunek emocjonalny bije na głowę cokolwiek, co aktualnie możemy oglądać w kinach.
Nas na szczęście te przepychanki finansowe mało co obchodzą, o wiele ciekawsze są emocje, jakie oferuje „Testament”. Podczas seansu najmocniej uderzyło mnie właśnie to, że w dzisiejszym kinie próżno szukać podobnych filmów. W dobie, w której fabuły są coraz bardziej wymyślne i nieprawdopodobne, gdzieś zatracono tę umiejętność opowiadania prostej historii i nie podejmuje się choćby próby emocjonalnego zaangażowania widzów. Większego niż „zaje film”, czy „ale żenada”. Niby trzeba się rozwijać i nie ma co stać w miejscu, tyle tylko, że te „stare” filmy ogląda się o wiele lepiej. Po prostu. A bohaterów nowych dzieł ma się w 95% zwyczajnie w dupie, pardon my French.
I nie ma znaczenia szerszy kontekst – a bo wtedy to każdy się bał, że mu bomba wybuchnie i inaczej się to oglądało, łatwiej było trafić do widza. Bzdura. Obejrzałem „Testament” bez tkwienia w zimnowojennym kontekście i tak samo mnie zmroził. Tak samo bez problemu potrafiłem „wstawić” się na miejsce bohaterów. Bo strach o własne życie, czy totalna bezsilność i zależność od przypadku są ponadczasowe.
Bohaterów, czyli amerykańskiej rodziny mieszkającej na obrzeżach San Francisco. W małym miasteczku, takim samym jak tysiące innych małych miasteczek. Cichym, spokojnym, w którym wszyscy się znają. Aż tu pewnego dnia telewizor zaczyna śnieżyć, a za chwilę widać oślepiający błysk. I nic już nie jest takie samo jak było przedtem.
„Testament” to film o najprostszych emocjach. Próżno szukać tu wbijających w fotel efektów specjalnych, obrazów zdeformowanych ciał, czy ruin wielkich miast. Niczym w serialowym „Jericho” nuklearna zagłada jest gdzieś tam daleko, wydaje się nawet, że nie dotyczy bohaterów, a jednak diametralnie zmienia ich życie. A my ze ściśniętym gardłem obserwujemy tę codzienną walkę o przetrwanie, w której nawet nie chodzi o to, by znaleźć pożywienie, obronić się przed szabrownikami i mieć gdzie spać. Ale o dostosowanie się do realiów nieuchronnej śmierci przychodzącej po cichu. Znaczonej palonymi ciałami sąsiadów i rozpaczą bliskich, którym nie można pomóc. Tym bardziej rozdzierającą, że właściwie milczącą. Na długo przed końcem filmu bohaterom skończą się łzy.
W tym zwyczajnym filmie sprawiającym wrażenie napisanego przez Danielle Steel w stanie mocnej depresji przeszkadzało mi właściwie tylko jedno. Totalny marazm i poddanie się jego bohaterów. Rozumiem argumentację, że nie mieli przecież co zrobić, gdzie iść i cokolwiek by nie zrobili było skazane na śmierć, ale mimo wszystko takie czekanie na nie wiadomo co i zero prób zmiany swojego położenia (choćby i na gorsze) było cokolwiek kłócące się z logiką. Ich wola życia kłóciła się z ich równoczesnym oczekiwaniem na śmierć.
PS. Warto wspomnieć o małej rólce początkującego tu Kevina Costnera. Wspominam więc.
Ocena Końcowa
8
wg Q-skali
Podsumowanie : Losy mieszkającej w prowincjonalnym miasteczku rodziny, która stara się przetrwać nuklearny atak. Kameralny film, który swoją normalnością daje mocno po łbie.
Podziel się tym artykułem:
Mnie „Testament” się średnio podobał. Może dlatego, że oglądałem go po „Nazajutrz” i „Threads”. W tych filmach jednak bardziej dosadnie i obrazowo pokazano następstwa wybuchu, co naprawdę mroziło krew w żyłach. Jakkolwiek „Testament” skupia się bardziej na jednostce, więc powinno być bliższe dla zwykłego śmiertelnika, to po pewnym czasie zaczyna nużyć.
Jak dla mnie za dużo kameralności, ale oczywiście taki był zamysł. Mimo wszystko oceniam niżej niż „Nazajutrz” i „Threads”.
Plus dla filmu za początkową scenę, w której mąż śmiga na rowerze, a żona zajmuje się domem -_-