– Zapytał mnie: Co mam robić? Odpowiedziałem: Nie wiem, ma pan 250 tysięcy dolarów na kaucję? Spojrzał na mnie spokojnym wzrokiem i odparł: Mam, tyle że nie przy sobie.
Dopiero co narzekałem na nowe seriale, że nie ma pośród nich żadnego, który chciałoby się ciurkiem obejrzeć do końca. I że nie sądzę, aby prędko pojawił się tak zajmujący serial. Nie tylko dobrze zrealizowany (bo takich to akurat jest sporo), ale i wciągający. Zapewniłem Was jednak, że będę szukał i byłem pewny, że to co najmniej sprawa miesięcy.
No i oczywiście okazało się, że jednak długo nie trwało aż na taki wpadłem. Panie i panowie, łapcie za „The Jinx” i nie pytajcie o nic więcej! Serio. Nie grzebcie za tym serialem, bo akurat w ostatnich dniach pojawiło się sporo ważnych okołoserialowych informacji, które zwyczajnie zepsują Wam seans. Seans, do którego najlepiej przystąpić bez żadnej wiedzy i dać mu się porwać.
„The Jinx” trafił się w idealnym czasie. Właśnie miałem ochotę na jakiś serial, ale nie wiedziałem za co się brać. Po kilku ostatnich pilotach różnych produkcji nie chciało mi się kontynować tych seriali (dla ich dobra czekam na odpowiedni czas 🙂 ), a „The Jinx” zaciekawił mnie moją ulubioną tematyką podaną w mój ulubiony sposób. Oto dokument o zbrodni sprzed lat i śledztwie jej dotyczącym. Biorę! Dawno nie widziałem żadnego dobrego serialu, dawno nie widziałem żadnego dobrego dokumentu! Będzie dobrze!
I było. Sześć odcinków poleciało ciurkiem. I jedyne, czego teraz żałuję to fakt, że nie jest to film, bo teraz bym się poważnie zastanawiał nad Dziesiątką. Pewności nie mam, ale kto wie, kto wie.
Ale i tak ogląda się to wszystko jak dobry film dokumentalny. Taki z gatunku The Imposter, tyle że sensowny i wiarygodny (tych dwóch rzeczy brakło wspomnianemu filmowi Barta Laytona). A podzielony na sześć +/- 40-minutowych odcinków, bo grzechem byłoby ściskać tę porywająca historię do dwóch godzin. Wyszło więc idealne połączenie filmu i serialu, którego każdy odcinek kończy się tak, że zwyczajnie trzeba oglądać dalej.
I nic w tym dziwnego, bo dokumenty HBO (a to taki dokument) to klasa sama dla siebie. A po drugie „The Jinx” wyreżyserował Andrew Jarecki, czyli facet, dla którego nierozwiązana zbrodnia sprzed lat to nie pierwszyzna. Jarecki ma na swoim koncie znany i uznany Capturing the Friedmans, który mnie akurat podszedł tak sobie, ale standardowo jestem z moją opinią w mniejszości. Tym razem zaś nie mam żadnych zastrzeżeń, HBO w końcu ma swoje Paradise Lost XXI wieku.
A wszystko zaczyna się od ciała wyłowionego z wody. A właściwie jego kadłubka. Do akcji wkraczają nurkowie, którzy wyławiają kilka worków na śmieci, a wśród nich resztę kończyn ofiary z wyjątkiem głowy. Policji szybko udaje się ustalić tożsamość ofiary i miejsce jej zamieszkania, a także odnaleźć w sąsiednim mieszkaniu ślady pozostałe po ćwiartowaniu zwłok. Okazuje się, że mieszkanie należy do samotnej, niemej kobiety. Coś tu jednak wyraźnie nie gra. Wszystko wyjaśnia się zaraz potem, gdy właścicielka mieszkania zostaje aresztowana. Koniec filmu? Ależ skąd, w miejscu, w którym filmy zwykle się kończą, „The Jinx” się dopiero zaczyna.
I cóż, nie lubię pisać tego banału, bo mam co do niego mieszane uczucia, ale: życie naprawdę pisze najlepsze scenariusze.
Podziel się tym artykułem:
Wow, wyjątkowo mało spojlerów jak na Ciebie. Tak na dobrą sprawę prawie w ogóle nie ma tu opisy fabuły. Szacun, że się powstrzymałeś 🙂