×

Furia [Fury]

Czasem nie wiem, co napisać o jakimś filmie. Zdarzają się bowiem bardzo dobre produkcje, które po prostu są bardzo dobrymi produkcjami i tyle. Gdyby coś było w nich złe, to można by się było na tym skupić i to wypunktować. Gdyby było się w nich czym zachwycać, można by się było tym zachwycać. Ale niekiedy filmy po prostu (i aż) są bardzo dobre. Aktorzy grają w nich jak należy, choć żadnemu nie grozi Oscar. Itd., Itp. „Furia” to taki właśnie film.

Oczywiście może to (że nie wiem, co napisać, a nie, że „Furia” to bardzo dobry film :P) też wynikać z tego względu, że sąsiad od kilku dni niemal nieustannie boruje/cyklinuje i skupić się nie idzie. Tak, wczoraj (niedziela) też do nocy borował/cyklinował.

Do końca nie wiem też po co powstała „Furia”, chyba tylko po to, żeby Brad Pitt i koledzy mogli sobie pojeździć czołgami, a reszta ekipy mogła, jak dzieci, zabawić się w wojnę. To nie zarzut, bo efekt tej zabawy – jako się już rzekło – jest bardzo dobry, a jedynie jeszcze jeden powód ku temu, by nie rozpatrywać filmu Ayera jako kinowego wydarzenia. Zresztą on sam nawet pewnie do tego nie aspiruje. Ayer opowiedział wojenną historię ubraną w jego realistyczny sposób filmowania, która robi wrażenie, ale nie na tyle silne, by była zaczątkiem do jakichkolwiek dyskusji. Choć również ciężko rozpatrywać ją jako rozrywkę, bo rozrywką nie jest.


 

Pewnie wstyd się do tego przyznać, ale jest sporo filmów, nazwijmy je ogólnie, o zabijaniu, które przyjemnie się ogląda. Na każdą kolejną śmierć reaguje się „o yeah!” i zastanawia co tam jeszcze kreatywni filmowcy wymyślą. Choć w „Furii” śmierci jest bardzo dużo, to nie ma mowy o jakiejkolwiek fascynacji którąkolwiek z niej. Ayer postawił bowiem na realizm (oczywiście w wydaniu dozwolonym przez kino – finałowa scena jest przecież średnio realna, a i fachowcy od uzbrojenia ponarzekają, że Tygrysa nie mógł rozwalić amerykański czołg) i nie przedstawił widzowi opowieści o zabawie w wojnę, a opowieść o tym, jaka wojna jest straszna. I w „Furii” właśnie taka jest wojna – śmierć czyha na każdym kroku, a nawet jeśli aktualnie nikt nie ginie, to w zachowaniu bohaterów filmu widać wyraźnie, jakie piętno na nich odcisnęła. Co zresztą jest największą siłą „Furii” – brak tu malowanych chłopców, bohaterów narodu, Janków Kosów, żeby pozostać w terminologii czołgowej. Nie ma nawet fruwających na wietrze amerykańskich flag, jest tylko błoto, chłód i śmierć.

Razem z obsadą czołgu, od nazwy którego swój tytuł wziął film, wyruszamy hen w terytorium Rzeszy w drodze do Berlina. Jest kwiecień 1945 roku, wojna ma się ku końcowi, ale fanatyczne oddziały niemieckie bronią się do ostatniego trupa przed alianckim najeźdźcą. Zginie jeszcze sporo ludzi zanim to wszystko się skończy – prorokuje bohater grany przez Brada Pitta. Nie ma on żadnych wątpliwości (choć nadal od czasu do czasu próbuje znaleźć jakąś normalność w tej matni) – wojna już dawno zdążyła wytępić w nim wszelką nadzieję. W taki świat trafia młody maszynista (taki od maszyny do pisania, a nie od pociągu :P), którego ideały bardzo szybko legną w gruzach.

O filmach takich jak „Furia” zwykło się mówić per męskie kino i to właściwie dla niego określenie, które mówi wszystko. Po seansie od razu ma się ochotę na powtórzenie „Kompanii braci” czy „Szeregowca Ryana”, a to też chyba nieźle o nim świadczy. Gdybym miał na coś narzekać – jak to ja – to zabrakło mi tu jedynie trochę rozmachu. Zapewne nie trzeba by się dużo natrudzić, żeby o wiele bardziej efektowną batalistykę znaleźć w naszych poczciwych „Czterech pancernych”. Zresztą w ogóle – z racji tematu – podobieństw między tymi dwoma produkcjami jest dużo więcej. Ale to kazdy głupi zobaczy, nie ma sensu się rozpisywać. „Furia” dała mi takie kino wojenne, na jakie liczyłem i za to 8/10.

(1814)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004