×

Special 26

Powtórzyłem sobie ostatnio „Kuch Kuch Hota Hai” i ponarzekałem na słabnącą kondycję bollywoodzkiego kina romantycznego. Kręcą tego jak zawsze na potęgę, ale co spróbuję, to potem muszę sobie wstrzyknąć jakieś antidotum. Niestety, filmów takich jak KKHH chyba już nie ma. „Chyba”, bo przecież wszystkich nie widziałem – nie sposób. Paradoksem w tej historii jest to, że filmy Karana Johara, reżysera KKHH, raczej uważane są za kicz i marność nad marnościami. Anonimowi Karanoholicy, których zaraziło Czasem słońce, czasem deszcz wychodzą z ukrycia i przyznają się, że po kolejnym seansie zobaczyli, jakie to kiepskie jest. Well, nie rozumiem ich. K3G oglądałem znów całkiem niedawno i dalej zacne było. Nawet bardziej niż kiedyś, bo teraz zerkam na linkowaną reckę i widzę, że po pierwszym razie byłem umiarkowanym optymistą. Jasne, kino spod znaku Johara to rzeczywiście kicz, a ww. KKHH wygląda momentami jaki vhs-owy film z wesela, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że mi się nie podoba. Podoba mi się, a jakże. Prosty film o prostych uczuciach i płaczący Szaruk. Kwintesencja Bollywood, którą pokochały masy i która zapewniła mu szaloną popularność (ale też niesprawiedliwą czasem łatkę). Popularność, która jak szybko się rozpoczęła, tak szybko zgasła. Dlaczego? Nie wiem, ale wydaje mi się, że kino bollywoodzkie za bardzo podążyło w stronę kina „normalnego” tracąc gdzieś po drodze swoją niewinność. Kto jeszcze go ogląda, szuka w nim raczej tego, co w każdym innym kinie, choć pewnie zaraz ktoś napisze, że Bollywood wcale nie był taki niewinny, a świetne filmy kręcono tam od zawsze. Zapewne tak, ale mnie mimo wszystko brakuje KKHH-ów. I takich piosenek jak tam. Teraz duży procent bollywoodzkich piosenek to psuedohity na jedno kopyto, których potem zagwizdać nie sposób.

Z drugiej strony fajnie, że istnieje ten inny Bollywood, który co jakiś czas potrafi zapewnić rozrywkę ambitną, jak i tę ambitną mniej. Puszczam mimo uszu wszystkie ewentualne komentarze i znów napiszę, że powstają w Indiach filmy, które nie dość, że mogą konkurować z zagranicznymi produkcjami, to zawsze mają w sobie ten indyjski, niepowtarzalny pierwiastek dodający im blasku. Mało ich, trudno się do nich przekopać przez setki nic nie mówiących tytułów, ale istnieją. „Special 26” to jeden z takich filmów.

Jeśli wierzyć napisom początkowym, S26 oparty jest na faktach. Nie szperałem za głęboko, ale chyba trudno znaleźć w necie coś więcej o tych faktach, a co za tym idzie można troszkę w nie zwątpić, ale to praktycznie nie sprawia żadnej różnicy. Tak czy siak mamy drugą połowę lat 80. (sprawa dość umowna, bo gdyby przegapić ten napis, to można by pomyśleć, że wszystko dzieje się prawie współcześnie), a w Indiach grasuje grupka sprawnych złodziei podających się za urzędników indyjskich służb specjalnych. Ambitny funkcjonariusz CBI dostaje rozkaz schwytania przestępców.

Nie ma się co za dużo rozpisywać o samym filmie (już i tak za dużo napisałem), bo jak każdy inny przedstawiciel con-movie, także i on nie wymaga od widza za dużej wiedzy przed seansem. Wystarczy to, że zapewnia dużą dozę rozrywki, jest nakręcony szybko i sprawnie, a Anupam Kher daje tu lekcję aktorstwa. Szczególnie głownoobsadzonemu Akshayowi Kumarowi, który aktorem jest… Cóż… Ale nie widzę powodu, by na to narzekać, bo to jeden z niewielu dobrych filmów z Akshayem. A trzeba pamiętać, że kolega jest prawdziwym supergwiazdorem i w swoich produkcjach już nawet ze Sly’em Stallone’em grał. Nie jest więc tak, że jakieś kichy do grania otrzymuje, może wybierać i przebierać do woli. I widać tylko kiepski gust ma. Jak dla mnie, bo w Indiach go kochają.

Problem, na jaki cierpi S26 jest w zasadzie tylko jeden, ale wynika on bardziej nie z samego filmu, co raczej z gatunku, jaki reprezentuje. Con-movie rządzi się swoimi prawami i znając jego tropy, bardzo łatwo domyślić się finałowego rozwiązania co do niemal ostatniego szczegółu. Ale, o dziwo, w ogóle mi to nie przeszkadzało i z przyjemnością oglądałem kolejne odkrywane zgodnie z moim przypuszczeniami pucle. Naprawdę sympatyczna to indyjska odpowiedź na „Ocean’s 11” i warto poświęcić jej chwilę czasu. 8/10

Tak, piosenki są. Nie za wiele, ale są. Tak, są tu zupełnie niepotrzebne, jak i „miłosny wątek” dopisany na siłę. Ale, jako że wpadają w ucho, to całkowicie je rozgrzeszam, a Wy śmiało możecie je sobie przewinąć do przodu. Mała to kara za tak fajny film.

(1555)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004