×

Tysiąc słów [A Thousand Words]

Mając z tyłu głowy, że pójdę dzisiaj na „Django” postanowiłem sobie zrobić mały festiwal filmów z Kerry Washington. Lubię sobie na nią popatrzeć, choć przyznać trzeba, że bez tej strzykawki w wargach wyglądała lepiej, a teraz wszystko zależy od tego, w którą stroną się obróci – bo z jednego profilu potrafi być piękna, a za chwilę z drugiego wygląda jak ktoś z wargami przejechanymi przez ciężarówkę…. Żartuję. Tak naprawdę postanowiłem zobaczyć, jak nisko upadł Eddie Murphy. Kerry akurat była obok.

„Tysiąc słów” miało wszystko. Solidną QPĘ w Prevuesach, okropne recenzje, miejsca na wszystkich listach najgorszych filmów 2012 roku. Kandydat idealny. A jednak okazało się, że Eddie Murphy zawiesił sobie niektórymi poprzednimi filmami poprzeczkę tak nisko, że tym razem nie zdołał jej pokonać (bez sensu). Więcej. Nie próbował nawet tego robić, bo wyszła mu całkiem zabawna komedyjka. I jak tu wierzyć krytykom? Ba, jak tu wierzyć swojemu przeczuciu? Musiałem mieć nos zatkany, gdy czułem tę QPĘ (znowu bez sensu).

Pewien wygadany wydawca próbuje podpisać kontrakt na książkę z jednym takim guru. Guru się zgadza, a na podwórku wydawcy ni stąd ni zowąd wyrasta drzewko. Drzewko ma listki, a z każdym wypowiedzianym przez wydawcę słowem spada jeden listek. Jak wszystkie spadną to wydawca kojfnie.

Czemu drzewko? Nie wiem. Wszystko, co związane z pojawieniem się drzewka nie ma sensu. A nawet nikt nie próbuje nadać mu takowego. To musiało być tak: ktoś powiedział „zróbmy film z drzewkiem i z listkami i te listki opadają, jak ktoś coś mówi”. Ktoś inny mu przyklasnął, a że nikt nie wymyślił sensownego sposobu na pojawienie się drzewka w sposób, który sprawiłby, że ninja pali się ze wstydu – to wszyscy komisyjnie machnęli ręką. Tak samo jak machnęli ręką na fakt, że główny bohater wcale nie jest jakiś tam strasznie zły (w ogóle nie jest zły; nie chce wielkiego domu wymienić na dom równie wielki, ale z piętrem – no potwór w ludzkiej skórze!) i nie zasługuje na to, żeby drzewko mu kazania prawiło. Czym sobie na to zasłużył? Nie wiem.

I dowiedzieć się nie mam, bo w „Tysiącu słów” sensu nie ma żadnego. Ale jest za to całkiem śmiesznie, bo ten bzdurny pomysł, co jak co, ale daje pole do popisu dla dobrego komika. Nawet takiego zakochanego w swoim odbiciu w lustrze.

Komedie zaplusować u mnie mogą w najprostszy sposób – jeśli nie są obleśne i nie zniesmaczają mojego i tak już niskiego poczucia smaku, to od razu mają plus. „Tysiąc słów” nie zniesmacza. Właściwie to familijny film z morałem prostym jak lewy prosty. Eddie Murphy dwoi się tu i troi, żeby nadrobić miną (niemal słychać tę radość producenta: ach, nie moze mówić, będzie musiał robić miny, a on cudownie robi miny! nasz czarny Jim Carrey!) i jego postać szybko zyskuje sympatię u widza. Sympatyczny aktor, taki amerykański Jerzy Połomski, gra samego siebie i wychodzi mu to na tyle dobrze, ile da się wyciągnąć ze scenariusza. Prostego, banalnego, głupiego nawet, tak, ale przynajmniej nie powstrzymującego Murphy’ego przed rozpędzeniem się i momentami, tylko momentami, przypomnieniem, że on kiedyś Axelem Foleyem był.

Powiadają, że to jeden z najgorszych filmów 2012 roku. U nas takiej komedii raczej nikt nie potrafiłby nakręcić. 7/10, ale w głównej mierze za to, że „Tysiąc słów” nie okazał się tym, czym wszystko wskazywało, że będzie.

(1470)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004