×

Projekt 2000 (Część 39)

To będzie trudny odcinek. Podchodziłem do niego już parę razy i podejmuję próbę niestrącenia poprzeczki akurat teraz, gdy bardzo mi się nie chce. Nic mi się nie chce, aż się dziwię, że tak można 🙂 A będzie trudny, bo rzuciłem okiem, jakie filmy wypadają następne w kolejce i nie jest różowo. Próbowałem też powybierać jakieś randomowo, ale wcale nie jest lepiej. Zatem już lepsze dokładne trzymanie się kolejności, bo przynajmniej nie ma wyjścia i trzeba pisać o tym, co wypada, a nie lecieć do następnego z nadzieją, że jest łatwiejszy… Kumacie w ogóle, o czym piszę? 🙂 Skończyliśmy na drugim „Mad Maksie” zatem teraz…

“Łut szczęścia” [“Opportunity Knocks”]

O cóż chodziło w tym filmie… Dwóch naciągaczy ukrywa się przed lichwiarzem w pewnym domu, którego właściciel wybył na jakiś czas, a osoba, która miała pilnować tego domu nie mogła wywiązać się ze zobowiązania (o wiele łatwiej pisze się streszczenia, gdy nie sugeruje się przy pisaniu IMDb 🙂 ). Okazja, zgodnie z tytułem nadarza się sama. Tyle, że wkrótce jeden z naciągaczy będzie musiał udawać kogoś, kim nie jest, żeby oszwabić rodzinę właściciela domu.

Jak więc widać z tego zerżniętego opisu (Obamie wolno korzystać z promptera to mnie nie?), przed nami typowa komedia pomyłek z prostą fabułą. Cały obowiązek utrzymania tejże fabuły spoczywa na ramionach komika obsadzonego w roli głównej – w tym przypadku Dany Carveya próbującego jeszcze wyjść na trochę większy ekran niż ten, który zdobył z Saturday Night Live. Próba ta mu się koniec końców nie udała, co nie znaczy, że coś zawalił. Tak się po prostu samo czasem zdarza.

I nie wiem czy na moją ocenę filmu wpływa fakt, że Carveya bardzo lubiłem, czy jest on po prostu niezły, ale pamiętam, że mi się podobał. Niestety widziałem go tylko raz i w tej chwili nic więcej nie pamiętam (ale że mi się podobał jestem pewny!). Liczy się jako recenzja? Oczywiście, że się liczy!

***

“Europejskie wakacje” [“National Lampoon’s European Vacations”]

Mówiąc prawdę, nigdy nie byłem wielkim fanem wakacyjnej serii (choć zawsze podobała mi się Beverly D’Angelo). Kupiła mnie dopiero bożonarodzeniową odsłoną, którą uważam za najlepszą. Wcześniejsze dwie zatem podobały mi się mniej, ale nie odbieram im miana kultowych, bo takie są, tak samo jak i Chevy Chase z tamtych lat.

Fabuła prosta (po co w komedii krzywa fabuła, nie wiem). Rodzina Griswoldów wybiera się na wakacje do Europy. Tam spotyka ich wiele zabawnych przygód.

„Europejskie wakacje” to film karmiący się stereotypami. Gdyby puścić go Solowi Campbellowi to pewnie bałby się gdziekolwiek ruszyć, żeby nie wrócić do domu w trumnie. Dzisiaj pewnie twórcy takiego filmu mogliby się spotkać z europejskim oburzeniem (choć niekoniecznie) i daliby sobie spokój na rzecz nakręcenia komedii, która zarobi bez skandalu (to tak się da?). Wtedy nikt się takimi pierdołami nie przejmował, bo i czym? Trzeba mieć przecież dystans do siebie.

Do prywatnego słownika zabrałem sobie z tego filmu „powiedzonko”: „patrzcie, dzieci, to Parlament, a to Big Ben” i często je w różnych sytuacjach powtarzam, a nikt nie kuma ococho. A skoro tyle wniósł do mojego życia, to znaczy, że do jego końca go nie zapomnę. Czego wcale nie tak wiele filmów może o sobie powiedzieć (vide „Łut szczęścia”).

***

“Brudny Harry” [“Dirty Harry”]

Są klasyczne filmy, które widziałem po sto razy, a są też klasyczne filmy, które widziałem raz, może dwa. Filmy, którym nie poświęciłem, gdy było trzeba, za dużo uwagi i teraz łatwo mnie zagiąć pytając o jakiś szczegół z nimi związany. A nawet nie szczegół tylko cokolwiek, co każdy fan wiedzieć powinien. „Brudny Harry” należy do tej drugiej kategorii filmów.

Nie mam wiec za wiele o „Brudnym…” do napisania, a już na pewno nie mam do napisania pierdół typu: „to marny film jest”. Bo że to nie jest marny film wie każdy. Może niektóre z pięciu filmów serii o Harrym są marne, ale na pewno nie ten.

O co chodzi każdy wie. Po mieście grasuje Skorpion czy jak mu tam, a złapać go może jedynie policjant, który wszelkie kodeksy ma w lufie swojego rewolweru.

Gdyby ktoś miał ochotę zobaczyć, dlaczego niektóre filmy są kultowe i pamięta się o nich przez lata – powinien zobaczyć „Brudnego Harry’ego” i nie powinien mieć większego kłopotu ze zrozumieniem. Clint Eastwood nie ma w swojej filmografii samych pereł, ale akurat Harry’ego trudno sobie wyobrazić, żeby zagrał kto inny.

***

“Bliskie spotkania trzeciego stopnia” [“Close Encounters of the Third Kind”]

Oj nie rozpieszcza mnie ta rozpiska, nie rozpieszcza…

Twórczość Stevena Spielberga z lat 70 i 80 można podzielić z grubsza na dwie części. Jedna, o wiele pojemniejsza, to rozrywkowe filmy, które prawie każdemu przypadały do gustu i prawie każdy rozdziawiał japę na ich widok. W drugiej zaś znajdują się tytuły nieco mądrzejsze lub bardzo dobre, może i nie pozbawione widowiskowości, ale nie na niej oparte. Te z tej „drugiej kategorii” oglądane wtedy, w Złotej Erze Video raczej mało komu się podobały (wśród małolatów mających to szczęście posiadać pierwsze odtwarzacze). Żeby je docenić trzeba było trochę dorosnąć. I może większość z nich nadal okazywała się niezbyt dobra (szczególnie, że trzeba było poczekać do „Listy Schindlera”, żeby w końcu zaczęto Stefka uważać za poważnego reżysera), to nie patrzyło się już na nie przez pryzmat Indiany Jonesa i kolegów.

„Bliskie spotkania…” to przykład połączenia efektownej formy z bardziej poważną treścią. W myśl tego przydługiego akapitu – kiedyś film nie podobał mi się prawie wcale (nuuuda), ale gdy powtórzyłem go w wieku poważniejszym nieco – nie było już tak źle. A w zasadzie całkiem dobrze.

Na Ziemię przylatują kosmici, a jeden everyman w ciele Richarda Dreyfussa zaczyna mieć obsesję na temat pewnej, bliżej nieokreślonej góry. W trakcie trwania filmu jedno dodaje się do drugiego… Dzisiaj już takich filmów nie kręcą. Ostatnią próbą był chyba „Kontakt”.

***

“Dracula” [Bram Stoker’s: Dracula”]

Z tym filmem mam problem (a z którym nie mam?). Podobał mi się, widziałem go pewnie parę razy (a jeszcze kolejne parę dla sceny z Winoną w koszuli nocnej) i gdybym miał do niego zastosować moją skalę ocen, to dostałby maksa… ale nie wiem za bardzo co o nim napisać.

Coppola wziął na warstat powieść Brama Stokera i ją w mistrzowski sposób zekranizował (chyba, bo nie czytałem powieści Brama Stokera 🙂 ). Zaangażował całą masę świetnych aktorów na czele z tytułowym Garym Oldmanem (po ścianach chodzi tu nawet Monica Bellucci), zadbał o stęchły transylwański klimat i wszystko zagrało jak należy. Co za tym idzie, choć filmów o wampirach jest ciut ciut i trochę, to z tym konkretnym raczej żaden nie ma co stawać w szranki.

Klasyka zatem, panie i panowie i tyle mądrości. W swoim czasie odczytywany na przeróżne sposoby na czele z alegorią AIDS itd., ale tak to już jest, że z dzieł zawsze próbuje się odczytać więcej niż w nich rzeczywiście jest.

***

“Mr. Baseball” [“Mr. Baseball”]

Zastanawiacie się kiedyś czasem, jaką lekką komedyjkę by tu zarzucić, żeby się pośmiać i nie wymęczyć seansem? „Mr. Baseball” byłby dobrym wyborem. Stosunkowo mało widzów go chyba oglądało, w kanonach komedii się go nie znajdzie, a i znający na pamięć „Europejskie wakacje” o nim nie wspomną – co tylko sprawia, że być może jeszcze go nie widzieliście. Więc obejrzeć warto zamiast próbować znaleźć jakąś śmieszną komedię w dzisiejszych propozycjach współczesnego kina.

Nieco już przygaszona gwiazda baseballu postanawia jechać dorobić do emerytury do Japonii. Tam też w baseballa grają, na dodatek wciąż jest tam żywą legendą.

Stereotypy, kulturowe zderzenia – to wystarczy, żeby powstała prosta, niezobowiązująca sportowa komedyjka z morałem. No bo przecież tytułowy Pan Baseball (Tom Selleck) trafia do kraju honorem i honorem płynącego. Tam oczywiście przewartościowuje swoje życie, ale bez obaw – nie w stylu polskiego kina moralnego niepokoju. Polecam.
(1385)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004