×

Mroczne cienie [Dark Shadows]

Spieszę prosto z przedpremierowego pokazu filmu (po wyspaniu się, zjedzeniu śniadania, powypełnianiu obowiązków – takie to prosto) z dobrą wiadomością dla Juliusza Machulskiego – Timowi Burtonowi też nie udało się nakręcić dobrej „Kołysanki”. Nakręcił film lepszy, bo i bardziej wprawiony w dziwactwach jest od naszego reżysera, dla którego przygoda z wampirami była tylko szybką chęcią zarobienia kasy na wampirzej modzie, ale – jak na siebie – przeciętny.

Jestem niezmiennego zdania, że jeśli do realizacji filmu przystępuje jakiś znany i dobry reżyser, którego filmografia zawiera więcej dzieł dobrych niż dobrych inaczej, a do występu w nim udaje mu się przekonać całą ekipę dobrych i szanujących się aktorów (przymykam oko na to, że to „jego” aktorzy) i ekipę filmową, która pomagała mu już wcześniej parę dzieł stworzyć, to nie ma takiej możliwości, żeby powstał z tego naprawdę zły film. Pewnie parę przykładów przeczących temu założeniu by się znalazło, ale sam rachunek prawdopodobieństwa wskazuje wyraźnie na to (powiedział matematyczny geniusz) ludzie, którzy potrafili robić dobre filmy nagle przestali to potrafić. Tyle, że zrobienie dobrego filmu (a raczej filmu nie złego) jeszcze nie oznacza, że oto fani zaraz padną na kolana, a kasy kinowe napełnią się zielonymi papierkami. Wręcz przeciwnie. Po dobrym reżyserze, aktorach, ekipie spodziewa się raczej filmu lepszego niż dobry, lepszego niż przeciętny. A „Mroczne cienie” takim filmem nie są.

Potwierdziły się zatem moje przypuszczenia wieszczone na widok trailera – oto okazało się, że Burton, Depp i reszta znaleźli w swoim kalendarzu dwa tygodnie, w których nie mieli niczego lepszego do roboty. A gdy na dodatek okazało się, że te dwa tygodnie przypadają na ten sam okres, to postanowili zrobić to, co potrafią robić najlepiej – nakręcić film. Zebrali się na planie, dali sobie po niedźwiedziu i zabrali się do roboty.

Oto Barnabas, potomek bogatego rodu Collinsów, który to ród z Liverpoolu rusza na podbój Nowego Świata. Tam dzięki swojej przedsiębiorczości i zaradności szybko pomnażają swoje bogactwo i budują miasto nazwane od ich nazwiska. I jak to w życiu. Każdy facet chyba trafił kiedyś na jakąś wiedźmę i nie inaczej jest z Barnabasem. Problem w tym, że to prawdziwa wiedźma, która rzuca na niego parę zaklęć i pac, biedny dziedzic trafia na dwieście lat (oj, nie dramatyzuj, Barnabas) do wilgotnego grobu. Zbawienie przychodzi dopiero wraz z wynalezieniem koparki. Familia Collinsów jest w głębokim odwrocie, a blady młodzieniec postanawia przywrócić jej dawny blask (wszelkie skojarzenia ze „Zmierzchem” są przypadkowe).

Każdy wie, jakie filmy kręci Burton i „Mroczne cienie” niewiele różnią się od pozostałych produkcji tego reżysera. Tyle tylko, że przy zachowaniu charakterystycznego stylu (i przy zachowaniu aktorów – zmian jest niewiele: Lisę Marie zastąpiła Eva Green, Winonę Ryder Chloë Grace Moretz, Johnny’ego Deppa Johnny Depp, a Helenę Bonham-Carter Helena Bonham Carter) nie udało mu się stworzyć kolejnego dzieła, które przetrwałoby dłużej niż jeden sezon kinowy. Odnoszę wrażenie, że organizm Burtona przyzwyczaił się już do tej marihuany, którą bez dwóch zdań musi palić i przydałoby mu się coś więcej, żeby dać solidnego kopa.

Być może zupełnie inny odbiór filmu mają ci, którzy znają serial, na podstawie którego został oparty cały film. Ja o jego istnieniu dowiedziałem się dopiero z napisów początkowych filmu Burtona. Teraz widzę, że to niezła telenowela była z ponad tysiąc dwustu odcinkami. Z tego, co na szybko wyczytałem charakteryzowała się tym, że była realizowana prawie jak teatr telewizji na żywo, a co za tym idzie słynna z ekranowych wpadek. I w sumie do takiego serialu pasowałoby wieszczone przeze mnie podejście „hej, mamy dwa tygodnie, szybko róbmy film”. Tyle, że akurat filmowi jakoś zabrakło tego luzu i zabawy, który mógłby wyjść mu na lepsze. Jakby reżyser zmagał się sam ze sobą czy robić to na poważnie, czy może nie. No i wyszło to dokładnie właśnie tak – ani to śmieszne, ani poważne. Letnia (półzimna, a nie że wprowadzona latem) czarna komedyjka, w której główną rolę zagrał charakteryzator – to prawdziwy pokaz umiejętności nakładania pudru na twarz nie tylko wampira, ale i Michelle Pfeiffer, która nie wydaje mi się, aby wieczną młodość zawdzięczała tylko mądrej diecie. W sam raz na 6/10.

Rzucić okiem warto, warto też rzucić uchem, bo można usłyszeć bardzo fajny soundtrack (w ogóle klimat lat 70, w których odbywa się akcja filmu został bardzo dobrze uchwycony). Kto jest fanem Johnny’ego Deppa też pewnie oleje wszystko i pójdzie znowu go sobie pooglądać. I luz, bo to przyzwoita produkcja, która jednak na fanfary nie zasługuje.
(1371)

PS. Nie mam bladego pojęcia (ha ha ha, film o wampirach, bladego pojęcia, ha ha ha, kumacie? ;P) dlaczego tak zmarnowano postać graną przez Emilię Komarnicką. Wprowadzać ją tylko dla jednego wątku, a jednocześnie tak jakby była jedną z głównych postaci filmu – coś musiało spaść na podłogę w trakcie montażu, bez dwóch zdań.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004