×

O północy w Paryżu [Midnight in Paris]

Nawet gdyby ktoś nie wiedział na co przypadkiem przyszedł do kina lub przed seansem nie czytał niczego o tym filmie, to pierwsze jego minuty nie pozostawiają wątpliwości – to film dla osób lubiących się masturbować patrząc na stolicę Francji. Pierwsze minuty przedstawiają paryskie hard porno zmontowane ze zdjęć okraszonych francuską muzyką przeznaczone dla fanów tego miasta. Pornomontaż kończy się wytryskiem w postaci monologu głównego bohatera sławiącego Paryż jeszcze bardziej, a po tym finale następuje uspokojenie ruchomym kadrem prosto z obrazu Moneta.

Potem hard porno na szczęście przechodzi w soft erotyk. I nie widzę w tym nic złego, bo skoro historia kina pełna jest filmów, w których bohaterowie sławią swoje ukochane kobiety, bądź ulubione M-60-tki, to fakt nadmiernej „paryskości” nie może być argumentem przeciw. Nie zmienia to jednak faktu, że „O północy…” powinno być wyświetlane w podwójnych seansach razem z – dla odtrutki – „Nienawiścią” Kassovitza.

„O północy…” nie jest najlepszym filmem Allena, ale o tym wiadomo od pierwszego spojrzenia na durny polski plakat krzyczący wielkim fontem, że to najbardziej kasowa komedia Woody’ego Allena. Być może, ale akurat Allen jest ostatnim reżyserem, którego powinno się oceniać wg kryterium „kasowości”. Tak czy owak reżyser już dawno nakręcił swój najlepszy film, choć nie pytajcie mnie, który to, bo nie wiem. Nie jestem fanem Allena i nie mnie wydawać takie sądy. Jedno wiem – jego ostatni film jest najlepszym z tych, które ostatnio nakręcił, ale dał już X-Muzie tyle dzieł, że zwykłą niemożliwością jest, by właśnie stworzył swoje uber-dzieło. A że zarobiło to akurat powinna skrywać zasłona milczenia.

Amerykański scenarzysta, który ciągle wzdycha do Paryża lat dwudziestych ma wątpliwości. Zostać w Hollywood i kosić kasę na chałturach, czy przenieść się do Francji i tu napisać powieść. Przeciwna temu drugiemu jest jego narzeczona, przyziemna kobiecina, której w dupie się poprzewracało od dobrobytu i ktoś powinien jej dać z liścia podczas prywatnego pokazu w jednym z paryskich muzeów. Jednak nasz bohater daleki jest od takich rozwiązań – woli sobie pospacerować po swoim wymarzonym mieście. Pewnego wieczora o północy…

Allen w swojej najwyższej formie. Nie mam żadnej wątpliwości i nawet moja obojętność względem niego nie przysłania mi osądu. Szczególnie na tle ostatnio oglądanego przeze mnie „Bruneta coś tam” jawi się niczym prawdziwe arcydzieło. Zachodzę w głowę, jak można napisać dwa tak różne (choć podobne) filmy. Co prawda niespodzianek nie ma – bohaterowie filmu chodzą i gadają (jak to u Allena) – ale jakość tych dialogów jest na najwyższym poziomie. Lekkie, dowcipne, mądre – czyli dokładne przeciwieństwo dialogów z „Bruneta coś tam”. No i przede wszystkim niewymuszone. Czuć pisarską formę neurotycznego okularnika i nie ma wątpliwości, że podczas pisania miał dobry dzień. A to Allenowi wystarczy, żeby napisać film, o jakim inny scenarzysta mógłby sobie pomarzyć.

Nie widzę słabych punktów w „O północy…”. Może wątek z prywatnym detektywem popadł w przesadę, ale poza tym mamy do czynienia z mądrą, naprawdę śmieszną i inteligentną komedią pełną postaci krwi i kości i nawiązań oraz smaczków, przy których czasem trzeba z dumą przełknąć ślinę i udawać, że się je rozumie. A potem sobie w ciszy w necie sprawdzić to, tamto i sramto 🙂 I choćby samo to również pokazuje wyraźnie, dlaczego Allen wielkim reżyserem jest. Nawet jeśli coraz częściej kręci nudne pierdoły. 8/10

PS. Nie rozpisuję się za dużo, bo zgodnie z Aśkiem po seansie ustaliliśmy, że jednej rzeczy przed seansem warto nie wiedzieć. A rozpisywanie się wymusiłoby zdradzenie tego i tamtego. Ale spokojna głowa, boski Adrien Brody doczeka się swoich pięciu minut w NFQ! 🙂
(1245)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004