×

Projekt 2000 (Część 34)

“Noc żywych trupów” [“Night of the Living Dead”]

Dzisiaj zaczynamy z grubej rury od razu od filmu z gatunku 11/10. Prawdopodobnie najlepszego horroru, jaki kiedykolwiek powstał i na pewno jedynego, po którym o mało się nie zesikałem obejrzawszy go bez ostrzeżenia w TV po raz pierwszy dziecięciem będąc i bojąc się później iść zrobić siku. Noc, droga do kibelka daleka, kto wie – może i w domu czają się jakieś zombie. Nie czaiły się, a ja się na szczęście nie zesikałem.

„Noc…” to kolejny z filmów, o których nie ma co pisać, bo każdy widział, zna, wystraszył się go itd. A jeśli nie zna, to niech się nie ośmiesza, siada i ogląda. Szczególnie, że dawno trafił do puli public domainowej i bez strachu o jakiekolwiek procesy i piractwo można go oglądać choćby i na Youtube’ie.

Rodzeństwo podczas wizyty na cmentarzu zostaje zaatakowane przez dziwnego dziadka. Siostra znajduje schronienie w pobliskim domu, w którym spotyka truchło na schodach, a także innych survivorów, z którymi powalczy o przetrwanie.

„Noc…” to film, który zrewolucjonizował kino grozy i który doczekał się nieskończonej liczby sequeli, remake’ów, spin-offów itp. wynalazków. Dość powiedzieć, że wkrótce ma się pojawić kolejna wariacja na jego temat pod wiele mówiącym tytułem „Noc żywych trupów: Wskrzeszenie”.

Film unieśmiertelnił nazwisko George’a A. Romero, który sam jeszcze dał światu kilka części. Świetny „Świt…„, słaby „Dzień…„, potem długo długo nic, aż w końcu kilka części, które osobiście uważam za co najmniej bardzo dobre. Nie zmienia to jednak faktu, że Romero, jak wielu innych po nim, to reżyser właściwie jednego filmu. Nigdy potem nie udało mu się dorównać swojemu debiutowi (sic!) i choć nakręcił kilka dobrych filmów, a jego nazwisko po dziś dzień budzi u niejednego widza gęsią skórkę, to jednak „Nocy…” nic nie dorówna.

Oprócz sequeli i innych srequeli film doczekał się też bardzo fajnej parodii:

***

“Martwe zło” [“Evil Dead”]

I znów czas na wzruszającą historię mojego pierwszego razu z „Martwym złem”. Pewnie ją tu już ze dwa razy opowiadałem, ale co tam. No więc to było tak. Kiedyś za pośrednictwem sprzedaży wysyłkowej zanabyłem sobie grubaśny katalog video, w którym opisanych było kilka tysięcy filmów. W paru zdaniach. Takie IMDb sprzed ery Internetu. Było to już bodajże czwarte wydanie katalogu, o wiele bogatsze od wydania trzeciego, które już posiadałem. Przyszło do mnie akurat wtedy, gdy byłem obłożnie chory, więc już mi się czas nie dłużył. Leżałem i czytałem o filmach, o których nie miałem pojęcia, że istnieją, a których zdobycie graniczyło z cudem. Opisy takich filmów jak „Nadzy i rozszarpani” („Cannibal Holocaust„, dzisiaj zna to każdy i się chwali) czy… a nie pamiętam już, pod jakim polskim tytułem był tam „Cannibal Ferox” (przypomniałem sobie, oczywiście „Niech umierają powoli”) rozbudzały moją wyobraźnię i chęć poznania tychże. Wśród takich filmów zaznaczonych przeze mnie na czerwono było też „Martwe zło”. Opisane w samych superlatywach z dodatkiem takich wyrażeń jak „wiadra krwi” itd. Bardzo chciałem to obejrzeć.

Minęło sporo czasu. To była pierwsza klasa liceum, wybraliśmy się w celach poznawczych na klasową wycieczkę trzydniową. Wycieczka to opowieść na inny raz, a wspominam o niej dlatego, że w dniu powrotu z niej w telewizji leciały dwa filmy – „Miliony Brewstera” i „Martwe zło”. Wycieczka była fajna, ale fakt, że w końcu obejrzę film, na który miałem chrapkę od tak dawna był jeszcze fajniejszy. Do dzisiaj mam obydwa te filmy z tamtego dnia nagrane na jednej kasecie.

Jest też smutny epilog tej historii. Moja szanowna Pani Mama wzięła i pewnego dnia podczas porządków… wyrzuciła do śmieci ten wypasiony katalog filmów! Ale tak skutecznie, że nie dało się go już odnaleźć. Nie umiała wytłumaczyć, co nią kierowało, a proces mojego wybaczania trwał później długo. Do dziś za nim tęsknię, choć wynalezienie IMDb ułatwiło mi pogodzenie się z tym wszystkim 🙂

A sam film to kolejna klasyka, którą każdy już dzisiaj zna. A jak nie zna, to pewnie będzie miał okazje poznać przy okazji zbliżającej się coraz szybszymi krokami czwartej części.

***

“Jade” [“Jade”]

Oto film, który w końcu miał zrobić z Davida Caruso wielką gwiazdę. Nie zrobił, a Caruso musiał sobie poczekać do „CSI. Miami”. Że nie zrobił, temu się nie dziwię, bo jednak Caruso nie jest materiałem na megagwiazdę kina. Dziwię się jednak, że sam film właściwie przepadł szybciej niż ktokolwiek zdążył go obejrzeć.

Dziwię się, bo mnie się podobał. Zresztą nie jest to pierwszy przypadek, w którym ja sobie podążam pod prąd. A może po prostu miałem dobry dzień, gdy „Jade” oglądałem.

Jak przystało na film, który wyszedł spod pióra Joego Eszterhasa – „Jade” to erotyczny thriller, w którym w roli femme fatale wystąpiła sympatyczna Linda Fiorentino. Ona też kariery podobnej do Sharon Stone na tym nie zrobiła. To tak BTW. Zastępca prokuratora generalnego prowadzi śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci pewnego milionera. I nie będzie to proste śledztwo, bo gdyby tak było, to nie byłoby filmu.

Reżyseria William Friedkin, scenariusz Joe Eszterhas, zdjęcia Andrzej Bartkowiak, muzyka James Horner – a sukcesu nie było. Były natomiast tarcia pomiędzy Eszterhasem, któremu Friedkin pozmieniał całkowicie scenariusz i Joe chciał wymazać swoje nazwisko z napisów. Wyszła z tego klapa, jak to zawsze w takich przypadkach.

A mnie się film podobał. I co mi panie zrobisz?

***

“RoboCop” [“RoboCop”]

Kiedyś przyszło mi do głowy, że gdyby nakręcić żeńską wersję tego filmu, to mogłaby się ona nazywać „RoboCipa” 🙂 A skoro o tytułach, to u nas, jak każdy wie, fruwało to w kinach jako „Superglina”, ale mnie to mało obchodzi – w stosunku do tego filmu używam takiego tytułu, jak ten, pod którym go widziałem.

A widziałem go jakoś tak dość szybko w mojej karierze wideooglądacza, stąd po dziś dzień darzę ów film sympatią, jak i zawsze będę pamiętał skręt żołądka na widok oblanego kwasem faceta rozjechanego przez samochód.

Na służbie ginie policjant. No nie do końca, bo jego mózg wciąż żyje. Sytuację próbują wykorzystać naukowcy, którzy szukają rozwiązania na stale rosnącą przestępczość w Detroit przyszłości. W ten sposób powstaje tytułowy RoboCop – supergliniarz w aluminiowym wdzianku. W nodze ma dużą giwerę, a zamiast jajek metal. Przestępcy nie mają z nim żadnych szans.

Oto film, który z Petera Wellera zrobił wielką gwiazdę. Na chwilę, bo miał chłopak pecha, że przez większość czasu paradował w hełmie i jego twarz nie zdążyła się nikomu opatrzyć. Większym szokiem dla ówczesnego widza była chyba tylko to, że Batmana zagrał wymoczek Michael Keaton.

Prawdziwa klasyka kina z muzyką mojego ulubionego kompozytora Basila Poledourisa i w reżyserii Paula Verhoevena – w filmach żadnego innego reżysera rany postrzałowe nigdy nie były takie wielkie jak u niego. Nic dziwnego, że w świecie PG-13 nie potrafił się już odnaleźć. 10/10

***

“RoboCop 2” [“RoboCop 2”]

To już nie było to. Można się rozpisać na temat tego sequela wyreżyserowanego przez zmarłego niedawno Irvina Kershnera, ale zamiast tego można zmieścić wszystko w jednym zdaniu:

To samo co pierwszy RoboCop, ale nie to samo.

W zasadzie zapamiętam ten film tylko i wyłącznie z powodu najfajniejszego systemu antywłamaniowego do samochodów, jaki stworzył umysł filmowego scenarzysty.

***

“Naznaczony śmiercią” [“Marked for Death”]

Najlepszy w moim mniemaniu film ze Stevenem Seagalem sprzed „Krytycznej decyzji”. Znany na rynku video jako „Nico 3”, co było (i nadal jest) bzdurą, bo każdy kolejny film z Seagalem opisywany był na pirackich kasetach z giełdy jako kolejny Nico, a przecież żaden z nich nie opowiadał historii gliniarza z debiutanckiego filmu byłego ochroniarza szacha Iranu i mistrza w ju-jitsu.

Z drugiej strony trudno się dziwić, że ktokolwiek się pomylił – w końcu Seagal w swoich filmach zawsze miał kucyk i jedną minę.

Antynarkotykowa agent zadziera z gangiem voodoo. Jak zawsze w przypadku zadzierania ze Stevenem Seagalem – przerąbane mają ci, którzy z nim zadzierają.

Dużo strzelanin, dużo napieprzanek, a pomiędzy tym wszystkim nasza Joanna Pacuła. Nie widzę powodów, dla których można by nie lubić „Naznaczonego śmiercią”.

***

“Szukając sprawiedliwości” [“Out for Justice”]

„Nico 4”, a jakże.

O ile „Naznaczony…” to mój ulubiony film z wczesnym Seagalem, to „Szukając…” to pierwszy film z Seagalem, który mnie znudził. Dzisiaj pamiętam z niego tylko tyle, że długo nic się w nim nie działo, potem była fajna napieprzanka i film się skończył.

Nie po to oglądało się filmy z Seagalem, żeby nic się w nich nie działo.

Partner brooklińskiego gliniarza zostaje zastrzelony przez narkotykowego bossa. Brookliński gliniarz rusza śladem bossa, który w ten sposób z nim zadarł. Jak zawsze w przypadku zadzierania ze Stevenem Seagalem – przerąbane mają ci, którzy z nim zadzierają.

(1211)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004