×

Pewnego razu w Rzymie, Listy do Julii, Tak to się teraz robi

Jak widać po tytule wpisu – niedziela minęła pod znakiem filmów łatwych, lekkich i przyjemnych. No z tym ostatnim to różnie…

Pewnego razu w Rzymie [When in Rome]

Główna bohaterka filmu nie ma szczęścia do facetów. Wybierając się do Rzymu na wesele siostry nie wie, że los postanowi sobie z niej okrutnie zadrwić. Ale sama sobie jest winna – wybierając z Fontanny Zakochanych kilka pieniążków, zabiera razem z nimi ich miłość. Od tej pory czterech dziwaków nie odstępuje jej ani na krok.

Problem z komediami romantycznymi na podstawie tego filmu wysnuć można przynajmniej jeden. Pal licho ich schematyczność, ale aby wszystko w takim filmie było w porządku i udało mu się porwać serce widza musi zachować przynajmniej trochę realizmu. Nie mówię tu o nie wiadomo jakim poziomie tego realizmu, ale jest on potrzebny, żeby wszystko się zazębiło. I weźmy np. taki „Pretty Woman”. Wszyscy wiemy, że nie ma najmniejszych szans na to, żeby poważny biznesmen zakochał się w prostytutce. Nie szkodzi, mimo tego jesteśmy w stanie to uwierzyć (w czym też spora zasługa dobrze poprowadzonego filmu). A taki „When in Rome”? Jeszcze przeżyłbym ogólny pomysł na film i zabieranie ze sobą miłości obcych gości wraz z ich monetami. Ale to, że nie mając pojęcia o tym, kto te monety zabrał (olśnienie mieli, wiem, twarz chyba widzieli) dwa dni później są w tym samym mieście na drugim końcu świata i bez trudu znajdują naszą bohaterkę – tego już nie łykam.

A taki brak realizmu na podstawowym choćby poziomie przekreśla u mnie zupełnie jakąkolwiek romantyczność w komedii romantycznej. Zostaje tylko komedia. A ta w przypadku „When in Rome” jest mocno średnia.

Aczkolwiek zauważam, że twórcy filmu chcieli dobrze. Niestety coś po drodze nie wypaliło, a duża większość mocno przerysowanych postaci nie pomogła w tym, żeby coś z filmu wycisnąć. I pal licho romantyczność, gdybym śmiał się do rozpuku przez pół filmu, to kto by się martwił tym, że od najlepszych komromów dzielą „When…” lata świetlne. A tak? Maksymalnej żenady nie ma (za co brawa, bo przy przynajmniej trzech mocno przesadzonych kawalerach było o to łatwo), ale jest film zmarnowanych szans i aktorów. 5/10.

Listy do Julii [Letters to Juliet]

Moim skromnym zdaniem to nie film o Hitlerze powinien nazywać się „Upadek”, a właśnie ten z Amandą „Patrzcie, Znam Tylko Jedną Minę!” Seyfried. Zalicza on bowiem potężny upadek z każdą minutą trwania. 4/10

Zaczyna się bardzo fajnie od prostego pomysłu (nie sprawdzałem, ale to z jakiejś książki zajumane jest?). Oto zakochana para wyjeżdża na podróż przedślubną do Werony. On wiecznie zaganiany w Weronie zaganiany jest jeszcze bardziej, ona się nudzi realizując swoją pasję pisarską. Bo oto wpada na świetny pomysł na artykuł. Śledząc losy listów zostawianych na ścianie domu szekspirowskiej Julii trafia na grupę kobiet, która odpisuje na te listy. Wkrótce sama odpisuje na jeden z nich, a następnego dnia sędziwa adresatka pojawia się w Weronie w poszukiwaniach dawno utraconej miłości.

Punkt wyjścia filmu bardzo fajny, nic tylko ładnie go rozwinąć. Niestety. Rozwinęło się to wszystko w schematyczną nudę. Ale taką maks schematyczną – można by stuknąć sporej ilości podpunktów liczącą notkę o filmowych kliszach na jego podstawie. Coś tam momentami próbują się w filmie nabijać z tej schematyczności („I nagle pojawił się on na białym koniu, nikt w to nie uwierzy”), ale myślę, że to przypadkiem tylko wyszło.

Zamiast w romantycznym nastroju, film zostawia nas z całą masą pytań, na które nie daje odpowiedzi. Jakim cudem nikt wcześniej nie odwiedził lasek od pisania listów, gdy dostał odpowiedź? Jakim cudem 50 lat później w domu, w którym mieszkał kiedyś Lorenzo Jakiśtam mieszka inny Lorenzo Jakiśtam? Kto odpisywał na listy pozostawione przez inne niż włoskojęzyczne kobiety? Jak można być takim mośkiem jak narzeczony głównej bohaterki? I czemu Gael Garcia Bernal zgodził się tego mośka zagrać? Czy Lorenzowie Jakośtacy nie mają w domu telefonu, żeby do nich zadzwonić zamiast tłuc się samochodem? Czemu bohaterowie nie popytali w okolicy o Lorenza Jakiegośtam i przede wszystkim czemu nie zapytali o niego tego Lorenza, co mieszkał tam 50 lat później? Itd.

Ach, no i najważniejsze pytanie (no zadumanie, ale w sumie pytające) via Asiek: No nie pierdolcie, że ona w tej garsonce będzie ślub brała!!

Tak to się teraz robi [The Switch]

I kiedy wydawało się, że filmowa niedziela zakończy się średnio, „The Switch” okazał się bardzo sympatycznym filmem, który przez długi czas miał u mnie 8/10, ale niestety spadł na 7/10 przez denne zakończenie. Ale od początku.

Wally i Kassie są najlepszymi przyjaciółmi. Nie na tyle jednak dobrymi, żeby Wally okazał się dobrym dawcą nasienia dla szukającej go Kassie. Trudno się jednak dziwić, bo neurotyczny Wally geny ma najwyraźniej trudne. Co za tym idzie Kassie znajduje sobie dawcę w osobie Patricka Wilsona (sprzedają ich teraz do filmów w pakietach? weź Patricka Wilsona gratis dorzucimy Jeffa Goldbluma – we dwóch pojawili się także w „Morning Glory„), a jej przyjaciółka urządza imprezę, na której Kas zostanie zapłodniona. Tyle tylko, że Wally się upija i zostawia w kubeczku swój materiał genetyczny. Mija siedem lat.

Jak widać z dołączonego opisu, pomysł na film jest dość karkołomny i myślę, że jednak trzeba odrobiny dobrej woli, żeby go przełknąć (FUUUUJ!). Jak ktoś się uprze to bez trudu powie, że robienie takiej a nie innej imprezy to bzdura na kółkach i pewnie będzie miał rację (ja wiem, że idziemy z duchem czasu, ludzkość znaczy się, ale chyba nie aż tak szybko), ale gdy przymknie na całą sprawę oko, to zauważy, że to tylko pokręcony punkt wyjścia do filmu, który broń Boże nie kręci się wokół głupich żartów możliwych, gdy w pobliżu komedii pojawia się sperma. A sama tytułowa podmiana została tu pokazana w sposób, który nie przekracza granicy dobrego smaku. I oprócz niej nie ma tu żadnych innych choćby i trochę niesmacznych rzeczy.

Bo to sympatyczny film o dwójce sympatycznych bohaterów – taki trochę „Kiedy Harry poznał Sally” z zachowaniem odpowiednich proporcji. Jest zabawnie ale bez nachalnego rozśmieszania, jest rzewnie, ale bez  bezczelnego wchodzenia na emocje widza. Równowaga pomiędzy śmiesznym a poważnym została tu zachowana i tylko to zakończenie jest niestety marne. Choć oczywiście szczegółów nie zamierzam zdradzać.
(1116)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004