Oglądamy sobie z Aśkiem „Morning Glory”, a tu po pół godzinie seansu Asiek odwraca się do mnie i mówi:
– Ale tu nie się z czego śmiać.
Kiwam głową i sobie myślę:
– Ano, „UHF” był lepszy.
Taka tam anegdotka, która trochę ma się do opisywanego filmu, a trochę się nie ma. Ma się, bo widz skuszony trailerem i szumnymi zapowiedziami typu: „nowy film twórców Notting Hill” (no przecież nie powiedzą, że „film Rogera Michella, któremu wyszedł tylko jeden świetny film” – swoją drogą wspaniały wynalazek taka reklama – mówisz prawdę nie mówiąc prawdy) rzeczywiście mógłby się spodziewać tego, że się pośmieje Natomiast się nie ma, bo w sumie wystarczyło się trochę bardziej zainteresować filmem i już włączyłaby się lampka ostrzegawcza, że to jednak może nie być tylko i wyłącznie skrojona do śmiechu komedia. I tak też przestrzegałem Aśka przed seansem i myślę, że przyznała mi rację po tej pół godzinie.
A tak poza tym to wielkiej filozofii w przypadku tego filmu nie ma. Jeśli mamy film z taką obsadą, który trafia do naszych kin po zagranicznej premierze DVD (nie chce mi się wnikać, ale mam wrażenie, że film wyjątkowo szybko na DVD wygladał, a to też coś oznacza przecież), to musi mieć jakiś feler. I tak, wiem, filmami, które mają w Polsce spóźnioną premierę można wytapetować piekło, ale czy ktoś słyszał głosy oburzenia kogokolwiek, że filmu jeszcze nie ma u nas w kinach? Ano właśnie…
Aczkolwiek ciekawe będzie obserwować jak polski dystrybutor raczej nie zarobi na wprowadzeniu tego filmu do kin.
Jaki zatem feler ma „Morning Glory”? Ano taki, że jest to film zupełnie przeciętny. Zrobiony przez fachowców i z fachowcami w rolach głównych, więc nie można powiedzieć, żeby to był film zły, niedopracowany czy totalny niewypał. Co to to nie, ale czy „film przeciętny” to pochwała dla filmu z Fordem, McAdams, Goldblumem, Keaton itd.? Może dla filmu Uwe Bolla z jakąś gwiazdką porno w roli głównej to byłaby pochwała, ale nie w tym przypadku.
Oto młoda, pracowita i ambitna producentka telewizyjnego dostaje kopa w swojej stacji i zmuszona jest poszukać nowej pracy. Z trudem, bo z trudem ale jej się to udaje i obejmuje posadę producenta podupadającego programu telewizji śniadaniowej w szanowanej stacji telewizyjnej. Wkrótce stanie przed zadaniem podniesienia słupków oglądalności, co przy krnąbrnych pracownikach może nie być łatwe. Wybawieniem ma być zatrudnienie miejscowego Wildsteina.
Czyli taki właśnie dokładnie „UHF” tyle, że tam stację ratował woźny.
No i wiemy już, że nie jest to komedia, choć kilka śmiesznych scen w niej da się bez problemu znaleźć. To raczej film obyczajowy o mocnym zabarwieniu komediowym i tematyce lekkiej i przyjemnej okraszonej refleksją. Czyli nikt tutaj śmiertelnie na raka chory nie jest, a problemy bohaterów nie zmuszają widza do współczucia im. Można więc powiedzieć, że to kino lekkie i przyjemne, choć znów z tą przyjemnością tak nie przesadzajmy. A kto się uprze to parę wniosków dotyczących wyścigu szczurów sobie wyciągnie, ale nie będzie to nic nowatorskiego, czego by wcześniej nie wiedział.
Problemem „Morning Glory” jest to, że jest to film zawieszony pomiędzy komedią, a filmem obyczajowym. Na komedię jest za mało śmieszny, na film obyczajowy jest zbyt naiwny (ciężko uwierzyć w sposób na sukces pani producent i w to, że miałby jakąkolwiek szansę w dzisiejszych mediach). I właśnie to ostatecznie plasuje go na półce z filmami przeciętnymi.
Moja rada? Obejrzeć można, ale lepiej sobie zobaczyć „Zawód: Dziennikarz” [„The Paper”] (nawet drugi czy trzeci raz), żeby się przekonać, jak powinien wyglądać dobry film takiego gatunku. 6/10
(1112)