×

Walentynki [Valentine’s Day]

Wiadomo nie od dzisiaj, że film tzw. rozrywkowy dawno przestał być li tylko filmem mającym na celu przynieść widzom rozrywkę bez konieczności dumania nad metaforyką szachowego pojedynku ze Śmiercią. Od dłuższego czasu głównym i jedynym zadaniem takiego filmu jest przyniesienie zysku producentowi i reszcie osób związanych z danym projektem. Cel to nadrzędny i dobrze, jeśli przy okazji przynosi też rozrywkę widzowi, ale gorzej, gdy przynosi tylko i wyłącznie zysk. Założony marketingowy cel spełnia w 100%, ale skoro pieniądze za jego projekcje płyną nie do naszej kieszeni, a w kierunku odwrotnym, to widz ma prawo kręcić nosem. Choć oczywiście z tego kręcenia nosem nic nie wyniknie, bo skoro film zarabia to o co chodzi? My sobie możemy nosem kręcić i odbywać jałowe dyskusyjki takie jak te, którą odbyliśmy wczoraj przed seansem z Aśkiem, gdy na ekranie pojawił się zwiastun drugiej części „Seksu w wielkim mieście”.
– Wow – zdumiał się Asiek – to zrobili drugą część? Przecież pierwsza była fatalna. To po co nakręcili drugą.
– Bo zarobi. Jakość filmu nie ma tu nic do rzeczy.
Słowa te okazały się prorocze w stosunku do „Walentynek”. I nawet narzekać nie ma co, bo przecież „ja wiedziałem, że tak będzie”. Wot paradoks.

„Walentynki” to zakrojone na szeroką, bo ogólnoświatową skalę mistrzostwo świata w marketingu i w robieniu wielkiej kasy przy minimalnym wysiłku ze strony inwestora. Inwestora, który wyszedł z prościutkiego jak konstrukcja cepa założenia, że 14 lutego są Walentynki, Walentynki są romantyczne, ludzie lubią chodzić do kina, więc trzeba im dać produkt właściwy dla dnia, który nadejdzie. Produkt (bo przecież nie film), który każdego innego dnia w roku być może dałby solidny zarobek, ale nie dałby ani ułamku takiego zarobku, jak ten możliwy do uzyskania w okolicy połowy lutego. Uzupełnieniem prostej jak konstrukcja koncepcji była koncepcja kolejna, która brzmiała: „żeby wyjąć trzeba włożyć – zainwestujmy trochę w gwiazdy; jak się dowiedzą, że w filmie wystąpią przez 10 minut to nie będą chciały dużo”. Potem wystarczyło nakręcić kilka trailerów, machnąć widzom przed oczami tuzinem znanych nazwisk i już misja „zarabiamy kasę, bo następna taka okazja dopiero za rok; ale nie martwcie się, niedługo wylansujemy modę na filmy wielkanocne, bo tu leży duży, niewykorzystany potencjał” była zakończona. Ktoś tam w przerwie na lunch napisał scenariusz, a za kamerą postawiono kolesia, który również dawał duże możliwości tytułowania go w zwiastunach per „twórca Pretty Woman” (BTW ładne nawiązanie w napisach końcowych).

No i tu w zasadzie wypadałoby już kończyć tę nierecenzję, bo wszystko wiadomo. Zresztą wszystko wiadomo było już po obejrzeniu trailera i wystarczyłoby blipnąć, że film zgodny z oczekiwaniami, a nie produkować kolejnej nieprzyzwoicie dużej liczby bajtów. No ale co komu szkodzi poprodukować bajty 😛

14 lutego wiążą się ze sobą losy kilkorga mieszkańców… a nie wiem, jakiego miasta. Niektórzy poznają swoją prawdziwą miłość, inni odkryją prawdę o tym co wydawało im się prawdziwą miłością, a jeszcze inni będą bojkotować miłość w ogóle. Niezależnie od wieku bohaterowie filmu Marshalla spędzą ten dzień prawdopodobnie zupełnie inaczej niż się tego spodziewali. Nie martwcie się jednak, do północy wszyscy znajdą cel swojego życia, jakikolwiek by on nie był.

Konstrukcja scenariusza (szafuję niepotrzebnie tym słowem, ale co tam) w połączeniu z napakowaną gwiazdami obsadą kierować mogły skojarzenia w stronę li tylko jedną – „To właśnie miłość” Richarda Curtisa. I rzeczywiście, filmy to z grubsza takie same z tą różnicą, że „To właśnie…” jest wzorcem z Sevres dla komedii romantycznej lub jak ja to się zdaje się nazywam uberkomedią romantyczną, a „Walentynki” to film, który pokazuje, jaka jest różnica między utalentowanym scenarzystą, a scenarzystą wyrobnikiem. A i owszem, wszystko się w „Walentynkach” zazębia raz lepiej raz gorzej (megafatalny wątek z Cooperem i Roberts), ale droga do tego zazębienia wiedzie przez miałkie dialogi, niezbyt ciekawe sytuacje, przewidywalne w większości rozwiązania i ciągłe zmiany znanych twarzy (biedny Joe Mantegna, tak go potraktować – to świadczy o ilości znanych nazwisk w obsadzie, dla niego została tylko rola pieniacza w samochodzie, którą normalnie zagrałby ktoś na poziomie tyłkowego dublera Ala Pacino – BTW Mantegna nawet do IMDb się nie załapał ze swoją rolą; dupatam a nie cameo).

I tak od początku do końca. „Walentynki” to zbiór raz mniej śmiesznych raz bardziej (nigdy bardzo śmiesznych) scen nazwijmy to romantycznych, w których pełno kwiatów, pluszowego misia, psiaków przeróżnej maści i nawet miejsce dla Bollywood się tu znalazło, bo Bollywood jest jeszcze modne, więc koniecznie trzeba dorzucić i zarobić jeszcze parę dodatkowych dolarów. I w sumie nie ma się za bardzo co czepiać, bo to film, w którym dość solidnie odwalono to co zaplanowane do odwalenia i tylko co poradzić, że nie ma w tym żadnej duszy, a jedynie szelest zarobionych zielonych. Bo zielone zostaną zarobione, a o filmie +/- 20 lutego nikt już nie będzie pamiętał.

Garsteczka pierdółek:
– I ja mam niby uwierzyć, że nikt nie chce Jessiki Biel? Cha cha.
– I ja mam niby uwierzyć, że bohaterka Anne Hathaway pracuje jako sekstelefonistka na „normalnie-pracowej” linii telefonicznej w boksie bez ścian i ogólnie niczego, co by zagłuszało to, co mówi? Cha cha. (tak, to spoiler, ale doprawdy, jeśli ktoś będzie miał jakieś wątpliwości, czemu ona po wyjściu od swojego ukochanego zaczyna świńtuszyć do telefonu to sorry, coś z nim nie tak :P)
– Zwykle amerykańskie kino przyzwyczaiło nas do perfekcyjnej obsady ról dziecięcych. Oglądamy dzieciaki w filmach polskich, a w głowie mamy „kaaamaaaan”. Oglądamy dzieciaki w filmach amerykańskich, a w głowie mamy: „łaaaałłł!”. Tym razem jest inaczej. Ten blondasek w zerżniętej perfidnie z „To tylko miłość” historii jest po prostu okropny. Tak drewniany, że nawet piłka, która się od jego głowy przez parę sekund odbija – odbija się jak od drzewa.
– Pani tłumacz (Justyna jakaś bodajże, nie zapamiętałem) nie wie, jak się pisze „wszech czasów”.
– Pani tłumacz (Justyna jakaś bodajże, nie zapamiętałem) myśli, że jest zabawna. Umarłem, gdy „Grace, when I saw your face” (mogło być podobnie, nie pamiętam dokładnie, ale sens zachowałem) przetłumoczono jako „Grace, gdy zobaczyłem twój pejs”. Serio, kaman!
– Miałem dać 3+(6), ale kiedy tak czytam to, co tu wypisuję to daję 3(6).
(944)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004