×

W dwóch słowach, czyli… [2]

tak naprawdę w dwóch tysiącach słów. Czyli jak zawsze.

Ale na początek niespodzianka!

Wewnętrzny wróg [L’Ennemi intime]

Jest rok 1959. Francuskie wojska toczą krwawe walki z gotowymi na wszystko algierskimi bojownikami. Morale francuskich żołnierzy podupada. Konflikt staje się coraz bardziej okrutny i krwawy. Losy wojny wydają się już przesądzone. Do małego oddziału zostaje oddelegowany nowy dowódca przysłany prosto z Francji.

Skopiowałem sobie ten opis bezczelnie od dystrybutora, żeby się nie męczyć tylko od razu przejść do sedna. No zachęcił mnie opis, zachęciła mnie ciekawa okładka z helikopterem i choć nic o filmie nie wiedziałem to pomyślałem, że może to lepiej. Zaskoczy mnie może, albo choć pooglądam okrutną rozpierduchę, z której ten „francuski Wietnam” słynął. Pełny nadziei zapuściłem film, choć kino francuskie darzę taką samą sympatią jak i animki.

Po piętnastu minutach powiedziałem zaś: „Dobra, strata czasu, obejrzę potem na przewijaniu”, wyłączyłem i zapuściłem bardziej ambitny film, o którym za chwilę. Dziś już wiem, że skłamałem – nawet na przewijaniu nie będzie mi się chciało tego oglądać. Niestety, kino francuskie jest nie dla mnie. Teatr telewizji i jakieś pukanie z kapiszonów zamiast regularnej napieprzanki.

Cóż, niespodzianka jednak nie wyszła – myślałem, że jednym zdaniem ten film potraktuję… Oceny brak, bo nie mam sumienia oceniać filmu po 15 minutach seansu. Puszczenie w ruch przycisku STOP na pilocie jednak mówi więcej od jakichkolwiek ocen.

***

Universal Soldier: Regeneration

[Przerwa na obwieszczenie strasznej rzeczy, która właśnie do mnie dotarła: zapomniałem o premierze dwudziestego sezonu „Survivora”! A to przecie dzisiaj/wczoraj się zaczęło „Heroes Vs. Villains”. I niestety dużo wskazuje na to, że spoilery były prawdziwe. Wsęsie, że zgadza się lista uczestników i kolejność ich odpadania zakomunikowana dobre dwa miesiące temu 🙁 ]

Nigdy nie byłem specjalnym fanem „Uniwersalnego żołnierza”. Owszem, zaklepywałem miejsce w wypożyczalni, żeby pożyczyć jak najszybciej tę gorącą premierę Imperialu, który zawsze tak „kodował” filmy, że ciężko je było przegrać 😉 a koniec końców dostałem to poza kolejnością na trzy godziny, żeby zdążył zwrócić przed otwarciem wypożyczalni, ale sam seans jakoś portek mi nie zerwał. Ot spoko film i tyle. A trzeba pamiętać, że to były czasy, gdy duet Van Damme/Lundgren to było coś! Wydarzenie na miarę nowego filmu Felliniego 😉 Piszę o tym, bo być może właśnie ten brak sentymentu do oryginału sprawił, że wbrew fatalnym opiniom, jakie z grubsza zbiera US: Regeneration, mnie się on podobał i zastrzeżeń do niego żadnych nie mam. No może poza tym, że nie udało mu się utrzymać tempa początku, kiedy szybko na ekranie pojawiają się chłopaki z bronią i przez pięć minut sieją dookoła we wszystko, co się rusza. Tak sobie oglądałem z uśmiechem na pysku i cieszyłem się, że w końcu ktoś zrobił kino akcji klasy C tak jak należy!

Reżyserem tego dzieła jest John Hyams, syn Jamesa Camerona kina klasy C – Petera Hyamsa. Tatuś pewnie podpowiedział mu co nieco, no i przede wszystkim stanął za kamerą w butach operatora, bo całkiem solidna napieprzanka mu wyszła. Napieprzanka, w której można spokojnie połowić parę smaczków, jak to kręcone bez cięcia ujęcie z Van Dammem pacyfikującym nożem obsadę pewnego budynku. No bez cięcia montażowego, bo cięć nożem to tam było aż zanadto. Fajnie się tę scenę oglądało i widać, że nie byle kto zdjęcia robił.

Fabuła (hehehe) US:R według klasycznych wzorców. Grupa bojowników o wolność jakiegoś wymyślonego na poczekaniu państwa (można spokojnie zachodzić w głowę, czemu bojownicy stawiający żądania ruskiemu premierowi nawijają po serbsku, czy jaki to tam jugosłowiański język był; na chłopski rozum to jacyś Czeczeni powinni być…) opanowuje elektrownię atomową w Czernobylu. Jako się rzekło w nawiasie stawiają żądania ruskiemu premierowi – ma uwolnić ich towarzyszy broni, bo jak nie to zdetonują reaktor czy coś tam i poleci radioaktywna chmura. Na podkreślenie swoich słów porywają dzieci premiera, a Łamignat wali pięścią w stół. Jedyną szansą na spacyfikowanie buntowników jest posłanie do boju uniwersalnych żołnierzy. Problem w tym, że buntownicy też mają w swoich szeregach uniwersalnego woja i to na dodatek nowej generacji!

Nie znam wzruszającej historii powstania tego filmu, ale zdaje się, że Lundgren i Van Damme coś tam kiedyś podpisali nieopatrznie i teraz w myśl kontraktu musieli się pojawić na planie kontynuacji. Ewentualnie spotkać się z producentami w sądzie. Sytuacja niezbyt komfortowa, no i miny naszych dzielnych ikon kina akcji w całym filmie też nietęgie oglądać możemy. Przez niezbyt długi czas, bo ich występ ograniczono do niezbędnego minimum. I tak se myślę, że szkoda, że widać po nich, że (ło ile tych że!) za karę w tym filmie występują. O wiele fajniej by było, gdyby postanowili się pobawić swoimi rolami i w ogóle występem w tym przeznaczonym prosto na DVD filmie. Oni by mieli większy fun, my też. A tak to seans psuje zbolała mina Van Damme’a, który biedny myślał, że po „JCVD” zacznie poważniejszą filmową karierę, a już wiadomo, że nic z tego. Lundgren choć za chwilę powróci w „The Expendables”. Filmie, z którego ambitny Van Damme zrezygnował i teraz pewnie pluję sobie w brodę.

No ale nic tam. Rozpierduchę w ruinach pustej elektrowni atomowej ogląda się z przyjemnością, a to główny wyznacznik wg którego należy oceniać ten film. Ocena spokojnie byłaby wyższa, gdyby tempo przez cały film nie spadło, a Van Damme nie był taki cholernie poważny. 4(6).

***

Fish Tank

Doprawdy ciężko się jest obecnie obrócić gdzieś, żeby nie zobaczyć Michaela Fassbendera. Jeszcze ze dwa filmy i nie będę musiał wchodzić na IMDb, żeby zobaczyć, jak się pisze jego nazwisko…

Dużo złego dla „Fish Tank” w kontekście mojego oglądania tego filmu zrobiła przeczytana gdzieś tam opinia, że „Galerianki” to przy tym filmie pikuś, jeśli chodzi o zachowanie się głównych bohaterek filmu. Well, nie wiem komu słoń nadepnął na oko, że takie pierdy w internet puszcza, ale fakt jest faktem, że to właśnie pierd i bzdura. Zresztą porównywanie obydwu filmów z grubsza mija się z celem, bo choć obydwa opowiadają o współczesnych siksach, to tylko jeden z nich robi to z klasą. I chyba nie muszę zaznaczać który? A tak poza tym to pomijając pierwsze dwadzieścia minut „Fish…” to jego bohaterka jest aniołkiem w porównaniu do małolat w białych kozaczkach z polskiej kichy. No bo faktycznie, w pierwszych dwudziestu minutach człowiek sobie ogląda film i duma nad tym, jakie to straszne chamidło z tej bohaterki filmu piętnastoletniej Mii. A potem Mia łagodnieje nie wiedzieć czemu i już do końca filmu nie przesadza z rzucaniem, pardon my french, pizdami na lewo i prawo. Zresztą szybko się okazuje, że taki mechanizm ochronny jest dla niej po prostu niezbędny w szarym świecie Anglii drugiej kategorii z siedzącą na karku matką delikatnie mówiąc – niezbyt miłą.

Ww. matka Mii zapoznaje, bynajmniej nie w bibliotece, wspomnianego jeszcze wyżej Fassbendera, który szybko znajduje wspólny język z Mią i motywuje ją do tego, żeby realizowała swoje marzenia. Mia chce tańczyć i każdego dnia w przerwach między rzucaniem mięsem oddaje się swojej pasji trenując kolejne taneczne układy. Bądź co bądź wiadomo – bez marzeń i umiejętności z Anglii drugiej kategorii się człowiek nie wyrwie, a bez nich z boksera nie będzie baletnicy.

No i teraz to już wszystko wiadomo. „Fish Tank” to przedstawiciel sztandarowego produktu kina brytyjskiego ostatnich lat (pomijając horrory, w których też liznęli już z każdego koryta od wilkołaków począwszy, a na zombiakach skończywszy) – filmu społecznie zaangażowanego. W filmach tych Anglia nie jest krajem, do którego chciałoby się jechać za chlebem, a jego bohaterowie zamiast z wilkołakami zmuszeni są zmagać się po prostu z życiem. I morał tych filmów zwykle jest jeden – wilkołaka nakopać prościej.

Nie porwał mnie „Fish Tank”, ale i nie zanudził. Oglądany późno w nocy nie doprowadził do mojego uśpienia, a to proste nie jest w odniesieniu do filmu, w którym tak naprawdę niewiele się dzieje, a smród, brud i dziadostwo wyłazi z każdego kąta. Żebyśmy się jednak źle nie zrozumieli – nie jest to kino z gatunku „Lilja 4-ever”, więc nie ma się czego bać. Wot, niektórzy łatwo nie mają. Wiadomo. Na dodatek samemu filmowi nie ma nic do zarzucenia – sfilmowany został w fachowy sposób, ascetycznie nieco i czasem z ręki, ale przez to autentycznie i bez fałszywej widowiskowości. Ot dobrze zrobione i dobrze zagrane brytyjskie kino społecznie zaangażowane pełną gębą. 4+(6)
(947)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004