Zmierzyłem się w końcu z jedną z największych niewiadomych serii „Poszedłbym„. Filmem, który wiedziałem, że będzie kiepski, o którym wszyscy pisali, żeby nie pakować się na niego do kina, ale co do którego miałem przeczucie, że może nie będzie tak źle. I któremu, zgodnie z tym przeczuciem, dałem w stosownym czasie zielone światło. Zaznaczając na szczęście, że pewnie szybko w trakcie seansu wyblaknie. Inaczej wpakowałbym Was na minę.
Przeczucie było nikłe, ale nie zmienia to faktu, że i tak trafiło kulą w płot, bo nie da się odnaleźć w „Obrońcach skarbów” niczego, co usprawiedliwiałoby wydanie kasy na seans. To aż niewiarygodne. Niewiarygodne, by zarżnąć taki pomysł na film…
Kończy się wojna. Druga, światowa. Alianci dają Niemcom coraz większego łupnia, a ci robią co mogą, żeby utrudnić im życie. Np. nie bacząc na sens i logikę swojego zachowania ukrywają bądź niszczą zrabowane w trakcie wojny dzieła sztuki. Aby je uratować, George Clooney zbiera ekipę asów z doktoratem z historii sztuki i wspólnie, po uprzednim przeszkoleniu wojskowym, ruszają na front, by śledzić na bieżąco, co też dzieje się z kulturowym dziedzictwem świata.
Czy książka też była taka nudna? Bo to film, który powstał na podstawie książki.
Nie wyszło w zasadzie wszystko. Aż się prosiło o lekki film przygodowo-wojenny, jakiego dawno na ekranach nie było. Coś na obraz i podobieństwo „Złota dla zuchwałych”, które udowodniło, że można temat poważny (wojna) potraktować zawadiacko. Monumentalne jak tytuł kino wojenne pobrzmiewające echami „Parszywej dwunastki” i innych „Tylko dla orłów”. Kiedy ostatnio mogliśmy coś takiego oglądać? Wraz z „Obrońcami…” przepadła wielka szansa, być może na długo. Bo kto wyłoży kasę na podobną produkcję mając w pamięci klapę „Obrońców”? Ja bym nie wyłożył.
Nie ma co nawet udowadniać, że potencjał był. Obsada napakowana gwiazdami „jak dobra kasza skwarkami” na każdym planie. Począwszy od gwiazd pierwszoligowych (Clooney, Damon), przez gwiazdy sensacyjno oskarowe (Dujardin), gwiazdy starszego pokolenia (Goodman, Murray), aż do gwiazd serialowych (Bonneville). Rozmachowi realizacyjnemu również nie można nic zarzucić – nie kręcili tego na zasadzie Afganistanu na Pustyni Błędowskiej. A całości przygrywał odpowiedni na wojenne kino przygodowe motyw muzyczny prosto spod pięciolinii Desplata.
Co z tego skoro zabrakło… No właśnie, czego? Chyba męskiej decyzji. Miałem wrażenie, że Clooney-reżyser nie wiedział do końca, co sam chce nakręcić i zawiesił się w połowie między filmem poważnym, a filmem rozrywkowym. Czułem też jakieś dramatyczne sceny w montażowni, bo inaczej nie można wytłumaczyć tego, co zobaczyliśmy na ekranie. Zlepek scen (niektórych naprawdę fajnych i z rozmachem), których nie łączyła żadna myśl przewodnia. Do tego stopnia, że śmierci niektórych bohaterów nie sposób było potraktować inaczej niż z zimną obojętnością. Ot, wrzućmy sobie teraz dłuższą impresję ze śmiercią bohatera i wracajmy do gadania nudnych pierdół o kolejnych lokacjach, w których być może Niemcy coś schowali.
Ech. Nie ma się co rozpisywać nawet. 5/10.
(1736)
Podziel się tym artykułem: