Obawiam się, że niżej może nie być żadnego, naprawdę fajnego, filmu.
„Człowiek roku” [„Man of the Year”]
Popularny polityczny komentator rodem z telewizji (Robin Williams) postanawia wystartować w wyborach prezydenckich. Wygrywa.
Film Barry’ego Levinsona, który ma na koncie parę fajnych filmów i który „Człowiekiem roku” wzbogaca swoje konto filmem z gatunku „mogło być lepiej”. Satyra polityczna z odwołaniami do niedawnych problemów w liczeniu głosów wyborców. Odżywa, gdy jest komedią i pozwala Williamsowi na rozwinięcie swojego talentu komediowego, zamiera, gdy stara się być poważniejsza. Parę absolutnie genialnych tekstów w połączeniu z chaosem i niezdecydowaniem w temacie, o czym ma to być film. O śmiesznym faciu, który potrafi rzucić dziesięć tekstów w minutę, o miłości, o krytyce amerykańskiej polityki, o sensacyjnym wpływie na cały kraj jednej firmy komputerowej? Za dużo tego wszystkiego jak na jeden film.
Gdyby to była komedia, to pewnie byłaby szóstka, no ale komedia się tu rozmyła i zostało tylko 4(6). Wziąć inny polityczny film Levinsona „Wag the Dog”, połączyć go z „Man of the Year” i pewnie wyszłoby jedno arcydzieło. A tak są dwa ilmy co najwyżej dobre.
***
„Państwo młodzi: Chuck i Larry” [„I Now Pronounce You Chuck and Larry”]
Larry chce się dobrać do pieniędzy, które mu się prawnie należą, ale które w wyniku biurokracji mogą mu przepaść (przyznam szczerze, nie śledziłem z uwagą co to dokładnie za kasa, zresztą nie ma znaczenia). Postanawia więc oszukać system i wyjść za mąż (ożenić się?) za swojego kumpla Chucka. Niestety okazuje się, że będą musieli jeszcze pozwodzić system zanim Larry dostanie pieniądze.
Adam Sandler ostatnio miał nosa do bardzo dobrych filmów, ale mu przeszło. Najpierw łopatologiczny „Reign Over Me”, a teraz to. Komedia ani zła ani dobra, ot typowy Sandler z wcześniejszych czasów. Poprawna politycznie błazenada z niewyszukanymi żartami, z których każdy jeden co najwyżej jest średnio śmieszny. Nie jakieś wielkie pokłady żenady, ale też nie powód do głośnego śmiechu choćby chwilami. Obejrzeć można i jeśli już nad czymś podumać to nad tym, dlaczego Steve Buscemi i Ving Rhames grają w takich filmach. No i jeszcze nad tym, kiedy w końcu Sandler zrozumie, że Rob Schneider nie jest śmieszny.
Skąpo ubrana Jessica Biel w połowie filmu jest wystarczającym powodem, żeby po chwilowym ożywieniu już do końca dać się ponieść średnio śmiesznemu klimatowi filmu (kobiety się pewnie zapytają, a co dla nich? dla nich goła dupa Vinga Rhamesa), w którym porządny żart słowny zastąpiony jest nadzieją, że widza rozśmieszy ubrany w obcisłe gacie gej-motyl. 3+(6). Bardzo fajny motyw z Richardem Chamberleinem.
***
Co ja tam jeszcze ostatnio widziałem… Hmm, wychodzi na to, że tylko „Survivor: China”?
„Transformers” [„Transformers”]
Wielkie roboty, które nie wiedzieć czemu i jak potrafią się zamienić w mały samochód, przybywają na Ziemię, żeby rozpieprzyć trochę architektury i pogonić kilku wojaków na pustyni w Katarze.
Najnowsze widowisko Michaela Baya, w którym uparcie będę twierdził, że nie ma za dużo widowiska. Jest za to sporo elementów widowiskopodobnych w postaci umiejętnych ujęć kamery pokazujących lądujący w zwolnionym tempie helikopter wzbogaconych odpowiednio podniosłą muzyką. Dodatkowo kilka scen w Pentagonie czy gdzieś tam, który automatycznie dodają filmowi poweru – nie ma to jak podążająca pewnym krokiem wśród kilkunastu wojskowych Wielka Szycha z Rządu, która poważnym głosem informuje, że to jest ten sygnał, który się włamał do super tajnych komputerów. Naprawdę, takimi scenami można zapełnić godzinę filmu i widz ani przez chwilę nie będzie nawet śmiał twierdzić, że ogląda film za pięć tysięcy dolarów nakręcony za pieniądze wuja.
Z jednej strony trudno roboty zmieniające się w samochody traktować poważnie, ale z drugiej za dużo pierdół tu nawtykano. Tu pięć minut na „popisy” Bernie Maca, tu super-hiper-informatyk, który z bratem tnie w głupie gry i drze się na matkę czy tam inną ciotkę, tu znowu mały robocik piszczący niczym R2D2 i niby śmiesznie przekradający się między w trzy dupy ludźmi, którzy go oczywiście nie widzą. Zbyt to wszystko dziecinne jak dla mnie i mi przeszkadzało.
Film zyskuje, gdy coś naprawdę się dzieje i gdy transformersy rozpirzają miasto w pył, ale tego tak naprawdę za mało. No i jakoś nie mogłem poczuć ogromu tych maszyn – wszystko tak jakoś za płynnie się transformowało jakby między elementami transformersa było całe morze oleju (może i zresztą było, ale one takie czyściutkie były…). Szast prast, wyścigowy samochód, szast prast, transformers. 4(6). Widowisko było, ale nie czułem się widowiskowo.
Podziel się tym artykułem: