Kinem rządzą mody. Nie jest to żadne wielkie odkrycie, ot zwykły banał. A że ludzie bardzo lubią się podporządkowywać wszelkim modom… Wypada więc np. kręcić nosem na Camerona i jego film o Smurfach, tak samo jak i wypada zachwycać się filmami Aronofsky’ego. Itd. I nie chodzi o to, że powinno się robić dokładnie odwrotnie, żeby nie zostać posądzonym o podążanie za owymi modami, bo to też droga w ślepą uliczkę. Chodzi o to, żeby nie brać wszystkiego tak bezkrytycznie za pewnik. Mody nie biorą się znikąd, czymś są powodowane. Dobre zdanie o Aronofskym i jego filmach jest jak najbardziej uzasadnione i wcale nie mam zamiaru go negować. Ale też nie czekam jak na zbawienie na jego kolejne filmy, a już na pewno nie padam na kolana, bo zrobił film o balecie (upraszczając). A już na pewno nie zanim go obejrzę. Bałwochwalstwo nigdy dobre nie jest, a zdrowy rozsądek zawsze był w cenie. I patrząc tak zdroworozsądkowo na „Czarnego łabędzia”, a nie podchodząc do seansu od razu z nastawieniem się na arcydzieło, najnowszy film twórcy „Zapaśnika” jest filmem bardzo dobrym, ale z pewnością nie jest arcydziełem. I nie dajcie sobie wmówić, że Słowacki wielkim poetą był.
Wspomniałem o „Zapaśniku” nie bez przyczyny, bo w kontekście „Czarnego łabędzia” przyda się jako swoisty papierek lakmusowy. W moim odczuciu filmy te łączy więcej niż tylko nazwisko reżysera – obydwa są do siebie podobne. Mamy w nich postać indywidualisty, mistrza w tym co robi osadzonego w swoistym mikroświecie (sorry, przypadkowo mi tak mądrze wychodzi 🙂 ). Tam wrestling, tu balet… Widza łatwo jest oszukać. Sam już tylko temat baletu daje nam wskazówkę do tego, że obejrzymy coś, co być może nie jest zwykłym kinem, a sztuką wyższą – tak samo jak jest nią balet. Nie sądzę jednak, że tak jak w przypadku baletu, którego po prostu można nie rozumieć, może nas nie kręcić z oczywistych i banalnych powodów, „Czarny łabędź” też jest przykładem takiego baletu właśnie. Z filmem sprawa jest prosta – tu nie ma nic czego można by nie zrozumieć, czy nie kupić. Balet daje nam tu jedynie złudzenie obcowania z filmem jako sztuką przez duże Sz przez co można się nabrać na to, że ma się do czynienia z arcydziełem. A jak jeszcze dorzucisz pozytywkę, to już z pewnością jest to wielkie kino 🙂 I nie piszę to jako zarzut, bo jak wspomniałem film Aronofsky’ego jest bardzo dobry. Piszę to tylko by wytłumaczyć, skąd według mnie tak wiele entuzjastycznych opinii o tym filmie.
Inaczej – nie sztuką jest znaleźć artyzm w balecie. Sztuką jest znaleźć artyzm w zapasach. I dlatego „Zapaśnik” ma u mnie maksymalną ocenę, a „Czarny łabędź” załapie się tylko na 7/10.
Bohaterką filmu jest prostolinijna i zupełnie jednowymiarowa Nina (Natalie Portman) od dziecka hodowana na gwiazdę baletu. Poznajemy ją przeddzień ogłoszenia wyników castingu na główną rolę w „Jeziorze łabędzim”. Rola ta jest niezwykłym wyzwaniem dla tancerek, które na scenie muszą wydobyć z siebie zarówno dobro jak i zło. A jeszcze większym wyzwaniem jest dla Niny, która jest chodzącym dobrem i niewinnością. Czy – aby odnieść sukces – będzie w stanie znaleźć w sobie ten pierwiastek zła, który z białego łabędzia przeistoczy ją w łabędzia czarnego?
„Czarny łabędź” to film, którego nie powstydziłby się Dario Argento. Prawdę powiedziawszy przez większość seansu miałem wrażenie, że oglądam film właśnie tego włoskiego reżysera z tym małym wyjątkiem, że o wiele mniej tu krwi, którą Argento ukochał. Takie podobieństwo to pochwała dla Aronofsky’ego, któremu udało się stworzyć zimny i duszny klimat zamieszkały przez białe duchy ubrane w baletki. Ale balet jest tutaj tylko pretekstem do zaprezentowania głównej bohaterki i jej walki z samą sobą. Zaprogramowanej na perfekcję w tańcu z pominięciem jakichkolwiek uczuć, które mogłyby zaszkodzić skalkulowanym co do milimetra obrotom i machnięciom nogi. Sedno problemu naszej bohaterki oddaje reżyser przedstawienia (Vincent Cassel), który w jednej z pierwszych scen filmu mówi, że gdyby szukał tylko białego łabędzia to Nina dostałaby tę rolę. Jednak on szuka też jego mrocznego odbicia, które Nina też będzie musiała poszukać. A to nie będzie łatwe, gdyż nie od dziś wiadomo, że gdy rozum śpi budzą się demony. Nie ma więc wątpliwości, że i uśpione demony Niny w końcu wyjdą na wierzch. A jest ich tam trochę w jej świecie połówki grejpfruta na śniadanie.
Dlaczego więc tylko 7/10? Wyobraźcie sobie, że to taki sam film tyle że nie o balecie tylko o, ja wiem, kanalarzach (młociarkach? ;P). Też uznalibyście go za arcydzieło? Jakoś wątpię. Niewątpliwie nakręcony ręką fachowca, posiadający kilka zapadających w pamięć scen i pierwszoklasowe aktorstwo (choć jakoś nie wydaje mi się, żeby Natalie Portman zarobiła za tę rolę Oscara – za długo tkwiła w nijakim i irytującym na dłuższą metę niewinnym wcieleniu), ale też cierpiący z powodu naprawdę przewidywalnej fabuły. Od samego początku praktycznie wiadomo, co musi zrobić bohaterka filmu i po prostu to robi. Nie zauważyłem tu żadnej tajemnicy i doprawdy się dziwię, że komukolwiek chce się tu coś interpretować, szukać, zastanawiać się, nie mówiąc już o „posiadaniu” szoku z zakończenia filmu. Jaki szok? Jedyne sensowne zakończenie opowiadanej konsekwentnie przez cały film historii. Przetykanej lekką psychodelą, ale w całości kontrolowaną przez co zupełnie zrozumiałą.
(1061)
PS. Nie mogłem powstrzymać uśmieszku na widok okradania Winony Ryder 🙂
Podziel się tym artykułem: