Wyobraźcie sobie taką hipotetyczną sytuację. Idziecie przed siebie, a tu nagle widzicie szambo. Niespodziewanie coś Was do tego szamba przyciąga. Wiecie, czego spodziewać się po szambie, ale zastanawiacie się czy aby na pewno? No bo skąd do końca można wiedzieć, co czeka w takim szambie? A ciul tam, wejdziecie. Przecież zawsze można potem wziąć prysznic. Jesteście już w środku i, o kurwa, jest dokładnie tak źle jak się tego spodziewaliście. No i dokładnie tak samo jest z filmem 365 dni: Ten dzień*. Recenzja filmu 365 dni: Ten dzień. Netflix.
*Pytanie tylko: czy coś jest nie tak z filmem, czy jednak z Wami ;).
O czym jest film 365 dni: Ten dzień
Laura (Anna Maria Sieklucka) i Massimo (Michele Morrone) biorą ślub. Po miodowym miesiącu przychodzi szara codzienność, ale i niespodziewana zdrada. Rozpamiętując niewierność Massimo, Laura wciąż myśli o ruchaniu, a Massimo wkurza się że nie wyznał swojej tajemnicy wcześniej.
Zwiastun filmu 365 dni: Ten dzień
Recenzja filmu 365 dni: Ten dzień. Netflix
A i owszem, można by się pokusić o więcej linijek streszczenia fabuły filmu Tej Baśki Białowąs i Tomka Mendesa, ale szkoda na to energii, bo fakt pozostanie faktem. Fabuły jest tutaj niewiele, a choć film trwa jakieś 110 minut, to jest ona tu jedynie po to, żeby w wenezuelski sposób skleić ze sobą naście soft porno teledysków, które są kwintesencją tego dzieła.
Dzieła, mam wrażenie, zupełnie świadomego faktu, że przeznaczono go dla filmowych jeleni, którzy raz za razem łapią się i będą się łapać na takie gównofilmy (myślę, że to oficjalnie nowy gatunek filmowy wymyślony przeze mnie – kiedyś je wszystkie spiszę), przez co da się na nich zarobić naprawdę niezły grosz. I myślę akurat, że w tym przypadku to nie twórcy tego czegoś powinni się wstydzić, a jego odbiorcy. W miarę łatwo byłoby się pozbyć tego typu gównofilmów, gdyby nikt ich nie oglądał.
Jeżdżenie walcem po tym filmie jest proste. I może to również działać na korzyść filmu, bo nie sposób oprzeć się łatwej możliwości pokazania swojej intelektualnej wyższości nad nim, co z kolei nakręca kolejną porcję widzów. Nie, niemożliwe, to nie może być aż tak złe, sprawdzę. Przecież zrobili im glamour premierę. Gównofilmu by się wszyscy wstydzili i siedzieli w norach, a oni tam poszli, pozowali do zdjęć, pili szampana, klepali się po plecach. Trzeba sprawdzić, trzeba sprawdzić.
Odnoszę wrażenie, że wraz z franczyzą 365 dni tkwimy w jakimś dziwnym bańkowym Matriksie, w którym wszyscy uczestniczymy w eksperymencie zorganizowanym nam przez Blankę Lipińską i całą resztę twórców tego eksportowego dzieła, jakim jest ekranizacja grafomańskiego czytadła. Podczas gdy my śmiejemy się z nich, oni śmieją się z nas. Jak ten Woody Harrelson na gifie – wycierając łzy wzruszenia banknotami dolarowymi. To nie może być takie proste, że oni nie potrafią, ale próbują.
Choć 365 dni: Ten dzień nie jest najgorszym polskim filmem, jaki wypluliśmy jako rozrywkowa kinematografia, nie potrafię jednocześnie znaleźć w nim niczego, co obroniłoby go przed otrzymaniem od Q Jedynki, co pewnie sprawi, że autorzy owego dziełka się zapłaczą. Jasne, ma bardzo ładne zdjęcia, ale bardzo ładne zdjęcia to se mogę pooglądać na pocztówkach. Oceny więc za nie nie podniosę, a jedyne, co mogę zrobić, to załamać ręce. Bo przecież z takim budżetem i takimi ładnymi zdjęciami NAPRAWDĘ dało nakręcić się coś fajnego. Albo choć przyzwoitego, jestem pewien! Tylko po co, skoro jelenie łykną tak jak jest? Wkurwiające to strasznie, gdy masz potencjał, ale z premedytacją nie będziesz się nawet starał.
Bo po co się starać? Proces pisania scenariusza filmu 365 dni: Ten dzień musiał przypominać proces pisania scenariusza filmu porno. Wymyślasz lokacje, w których będziesz się ruchać, wymyślasz choreografię tej całej kamasutry, dodajesz wibrator, którego nie zawahasz się użyć (do pary z dziewiczym wiankiem – ależ to zostało przemyślane do każdego najmniejszego szczegółu!) – i jazda. Do tych soft porno teledysków dodajesz muzykę z banku dźwięków i wio, jedziesz. Nawiasem mówiąc po pięćdziesiątej gównopiosence towarzyszącej kolejnym ruchaniom, masz ochotę oglądać to dalej już bez dźwięku. Mała strata, bo i dialogów mało. Choć trafiają się oratorskie perły pokroju „Buona sera i nie zjemy desera”.
Fabuły w tym wszystkim jest garsteńka. Podejście do tego elementu filmowej sztuki najlepiej pokazuje praktycznie całkowite zlanie cliffhangera kończącego pierwszą część filmu. Rozpoczynamy dwójkę jak gdyby nigdy nic. Zawieszamy w powietrzu jedyną tajemnicę tego, co wydarzyło się w tunelu, ale niczym wiadoma strzelba, nie wystrzeli ona do napisów końcowych. Zostawili to chyba na trzecią część, o ile nie zapomną, że wspomnieli o straconym dziecku. Boszsz, cóż za piękne to było wprowadzenie. Och, jestem napalona, ruchaj mnie. Ojej, jestem smutna, straciłam dziecko. Och, znowu jestem napalona, ruchaj mnie. Ja też, koleżanka Olga jestem napalona, ruchaj mnie w ubraniu, a poleję cię bitą śmietaną!
W ogóle dziw bierze, że całe to kuriozum począwszy od poczytnej książki, zostało wymyślone przez kobietę. Tyle jest narzekania na to, że w przemyśle rządzą faceci i to oni piszą kobiece postaci w filmach, gówno o nich wiedząc, ale patrząc na to, co wyczynia z bohaterkami Lipińska, mam nadzieję, że to szaleństwo się kiedyś skończy i powrócimy do starych, dobrych filmów napisanych przez męskich szowinistów. Lepiej na tym wyjdziecie, drogie panie. Bo jak nie, to zostaniecie zredukowane do archetypowego poziomu „nowoczesnej kobiety”. Nowoczesna kobieta A ciągle myśli o ruchaniu i… i już wszystko, ciągle myśli o ruchaniu. Z kolei nowoczesna kobieta B to typowa głośna lambadziara, która zamiast przecinków używa kurwy i… no i to też już wszystko. Brawo, wspaniały obraz współczesnej kobiety nakreśliłaś nam Blanko Lipińsko!
W świetle tego wszystkiego, jedyne, co tu wyszło, to portret standardowej kobiety, której nie sposób zrozumieć, bo zawsze jest na opak logice. Filmowa Laura ukrywa przed Massimo, że byli w ciąży i straciła to dziecko, ale gdy dowiaduje się, że Massimo ukrywał przed nią brata, to łeb by mu urwała kłamcy jednemu, co przysięgał jej przed ołtarzem! Choć to i tak pikuś w świetle nieustannej chcicy na Massimo, która staje się zarzewiem problemów. Laura chce się ruchać. Ciągle i w ładnych lokacjach. Massimo chciałby popracować, ale musi ją ruchać, bo ona już narzeka. Że wróciła do szarego życia, że jest kurą domową, że ma obowiązki, że to nudne i nie tego chciała od życia! Nie idź do roboty, ruchaj mnie! I co? I nagle Laura poznaje mężczyznę podającego się za ogrodnika (żyj nam długo wenezuelska telenowelo porno) i choć ciągle śni o ruchaniu się z nim, nagle nie ma nic przeciwko przytuleniu się do niego pod kocykiem i pooglądaniu Netfliksa. Gdyby zaproponował jej to Massimo, już podpisywałby pozew rozwodowy! Nie nadążysz, chłopie, nie nadążysz.
(2532)
Ocena Końcowa
1
wg Q-skali
Podsumowanie : Już po ślubie zdradzana przez Massimo Laura postanawia uciec z ubogim ogrodnikiem. Łatwo nie było, ale udało nakręcić się film dużo gorszy od jedynki, a jednocześnie z marginesem na jeszcze gorszą trójkę.
Podziel się tym artykułem:
Gratulacje, recenzja na pewno lepsza i ciekawsza niż film. Nie sprawdzę żeby im nie robić jednego odtworzenia więcej(jakby to robiło różnice).
Odpadłam ze śmiechu.
Filmu nie oglądałem, ale polecam wywiad z Ewą Kasprzyk w Onet Rano na youtube. To z jakim dystansem opowiada o gniocie, w którym zagrała to trzeba zobaczyć. Naprawdę fajny 15 minutowy wywiad.
Czułem fizyczny ból podczas oglądania tej produkcji.