To było intensywne kilka dni z serialem Daredevil. Nie, że nie mogłem spać nie wiedząc, co wydarzy się w serialu dalej, ale skoro już zacząłem oglądać i skoro od razu była całość, to warto było skończyć bez odkładania na potem. Wrażeniami dzieliłem się na bieżąco, więc teraz tylko dwa słowa o całości. Recenzja drugiego sezonu serialu Daredevil. A przynajmniej tak mi się wydaje.
To, co najważniejsze dla twórców seriali
Parę dni temu przy okazji opisywania pilota serialu Slasher ustaliłem ponad wszelką wątpliwość 😉 co jest najważniejsze dla widza, który ogląda jakiś serial. To, żeby po zakończeniu odcinka chciało się od razu wrzucić kolejny odcinek. Dzisiaj zaś ustalę, co najważniejsze jest dla twórców seriali. Najważniejsze dla twórców seriali jest to, żeby nigdzie się nie spieszyć. Najlepiej sprawić wrażenie, że w serialu dzieje się bardzo dużo, wow i w ogóle japrdl, ale właśnie nigdzie się nie spieszyć. Nie mam wątpliwości, że gdyby chcieli to walnęliby taką historię, że w jej trakcie przylecieliby kosmici, zginęłoby siedmiu głównych bohaterów, Ziemia na zmianę przechodziłaby z rąk ziemian w ręce kosmitów, mutantów popromiennych i wampirów, a potem znów ziemian, pozostali przy życiu bohaterowie zakochaliby się w sobie, zdradzali, znowu zabijali, by potem wyjść w postapokaliptyczny krajobraz i podeptać szare od falloutu stokrotki strzelając z armat do superzłoczyńców, których do zabicia byłoby aż piętnastu. A wszystko w dziesięć odcinków. Tyle tylko, że nikomu by się to nie opłacało. Po co robić jeden sezon z materiału, który wystarczy na sześć sezonów? Ano właśnie. I z takiego punktu wyjścia wychodzą twórcy netfliksowego serialu Daredevil. Zauważcie. Wielkie wow, że pojawia się w nim Punisher. Ale mija trzynaście odcinków, a on dopiero zakłada ciucha ze znanym logo, choć wydawać by się mogło, że powinien w nim popierniczać od samego początku. Nic z tego, damy wam Punishera i… i właściwie tyle. Sezon się skończy, a on nawiąże parę znajomości, które przydadzą mu się w kolejnych sezonach.
Czarny charakter, palący problem
Znów przy okazji jakiejś notki, tym razem tej Prevuesowej, co to się do niej nowi iksmeni dostali, załamywałem się nad brakiem możliwości zaserwowania jakiegoś nowego, świeżego zagrożenia dla głównych bohaterów. Bo wszystko już było. Co film komiksowy to ono się pojawia, ale z grubsza sprowadza się do jednego. Jakiś ktoś chce zniszczyć coś i jest tak potężny, że łokurwa! Tyle. Niczym z reklam proszków do prania, które z roku na rok są coraz bardziej zajebiste (proszki nie reklamy :P) i mają nowe jagody z serca Paragwaju osikane przez lisa chytrusa, ale cóż one robią? Ano to samo co wszystkie inne proszki – piorą i nic więcej się nie zmienia.
A gdy problem z zagrożeniem, automatycznie pojawia się problem z czarnym charakterem, których takich poważnych poważnych w ostatnich latach można by policzyć na palcach jednej ręki pewnie. Poza tym to jakieś smętne pipki co przy śp. Alanie Rickmanie z Robin Hooda Księcia złodziei mogłyby mu tylko podeszwy butów czyścić (łyżeczką of koz).
Tyle narzekania, a tu akurat w pierwszym sezonie serialu Daredevil nie było tego problemu, bo Wilson Fisk zrobił robotę. Problem pojawił się dopiero w sezonie drugim, a brak jakiegoś jednego konkretnego zagrożenia i charyzmatycznego skurwiela tylko podkreśliło pojawienie się na chwilę ww. Fiska.
Recenzja drugiego sezonu serialu Daredevil
I właśnie te dwa powyżej opisane zagadnienia wywarły największy wpływ na rozwój drugiego sezonu serialu Daredevil. Wydarzyło się w nim wiele, ale nie na tyle, żeby serial doszedł przez te trzynaście odcinków do jakiegoś wiekopomnego momentu w historii uniwersum, a brak zagrożenia/badguya rozbito na kilka zagrożeń i kilku badguyów, którzy niekiedy nawet jednego odcinka nie przeżyli. Ba, rozbito cały sezon na cztery podsezony. Czy tylko ja mam takie wrażenie, że postąpiono w ten sposób, bo nie chciało się nikomu za bardzo męczyć, by wymyślić jedną ciągłą trwającą trzynaście odcinków opowieść od A do Z? Odpowiedź w sumie zbędna, bo skoro fajnie się to wszystko oglądało, to po co narzekać?
Tak więc w drugim sezonie serialu Daredevil obejrzeliśmy kolejno: 1. opowieść o Punisherze. 2. opowieść o Elektrze. 3. opowieść o Wilsonie Fisku. 4. opowieść o jakiejś bzdurnej mistycznej i zupełnie niepotrzebnej japońskiej bzdurze z nindżami (no do nindżów nic nie mam). I trochę szkoda, że wszystko co najlepsze wypstrykano w czterech pierwszych odcinkach, bo potem nie oglądało się już serialu Daredevil aż tak dobrze. A przynajmniej mnie. Bez żalu wykreśliłbym w pizdu wątek Elektry (jedyne, co w nim było dobre zepsuli na koniec w myśl przyświecającej serialom komiksowym idei, że głównych bohaterów nie tak łatwo zabić na amen – pamiętajcie, nigdzie się nie spieszmy! co dobrego da nam w perspektywie kolejnych sezonów śmierć na amen Elektry? ano nic), a i nawet Daredevilowi czas ekranowy ograniczył kosztem wyeksponowania Punishera. Punishera, który okazał się najjaśniejszym punktem sezonu (choć niekiedy przesadnie poobijanym na pysku), co jest wyczynem zważywszy na to, że Jona Bernthala w ogóle nie lubię. No ale cesarzowi co cesarskie.
Uczucia zatem mam mieszane. Drugi sezon Daredevil oglądało mi się całkiem przyjemnie (choć bez wodotrysków), szczególnie że było w nim na co popatrzeć za sprawą fachowej i odpowiednio brutalnej realizacji (mogliby tylko zwrócić więcej uwagi na te nieszczęsne ciosy, które często widać, że nie dochodzą do celu, a przeciwnik i tak zwija się z bólu; na szczęście rekompensuje to brak sznurków – były czy ich nie było, nie było ich widać), ale gdy się skończył to poczułem, że dalej tkwię w tym samym miejscu co na początku. Poznałem kolejnych bohaterów, wyewoluowali do postaci, które zapewne w piątym sezonie dopiero pokażą na co tak naprawdę ich stać, ale wciąż mam wrażenie, że to tylko preludium do czegoś większego. Pewno jakiegoś kolejnego zbiorowiska superbohaterów pod wodzą Trinity (nie skończyłem jeszcze Jessiki Jones, nawet na dobre nie zacząłem, ale na szczęście widziałem tyle, żeby zrozumieć, kto zawraca głowę Foggy’emu) w megaserialu, którego nie można przegapić! Ale to dopiero w jakimś 2018 roku, a póki co nasi bohaterowie trochę pokrwawią, trochę się napocą, trochę poboksują z japońskimi wojownikami, ale gdy sezon się skończy dalej będą żyli, bo show must go on. Choć na pewno duży plus za to, że umiejętnie to wszystko zamaskowano sezonem, w którym, wydawać by się mogło, że wydarzyło się przecież tak dużo!
Podziel się tym artykułem: