Superbohaterowie na dobre rozsiedli się w kinie i telewizji. Jeszcze wcale nie tak dawno temu zepchnięci na komiksowy margines, teraz stanowią główny napęd popkultury i źródło miliardowych zarobków. Nic dziwnego, że kolejne produkcje powstają jak grzyby po deszczu. A wśród nich kolejne podejście do przygód Daredevila.
Pierwsze (chyba, słaby jestem w komiksach) skończyło się spektakularną klapą. Świat nie był jeszcze gotowy na Bena Afflecka w kostiumie superbohatera, a i twórcy kinowego Daredevila nie byli gotowi na zrobienie dobrego filmu. Wyszła kicha, Affleck poszedł lizać rany. Minęły lata. Affleck spróbuje teraz swoich sił we wdzianku Batmana, natomiast kostium (chustkę) Daredevila odziedziczył niejaki Charlie Cox. I od wczoraj efekt jego pracy możemy oglądać w telewizyjnym serialu wyprodukowanym przez Netflix.
Nie miałem żadnych oczekiwań. Więcej, nic nie wiem o samej postaci Daredevila poza standardowymi skojarzeniami przychodzącymi do głowy na dźwięk słowa „superbohater”. Trudno jest mi więc powiedzieć, czy tak było też w komiksie, czy może to interpretacja na potrzeby serialu, ale po obejrzeniu pilota od razu widać, że prawdopodobnie nie będzie to historia, jakiej mógłby spodziewać się laik. Pierwszy odcinek bardziej przypomina prawniczy procedural niż typowy serial o superbohaterze. Więcej, z superbohatera główny bohater nie ma tu właściwie nic poza traumą z dzieciństwa.
Wtedy właśnie Matt Murdock aka Daredevil stracił wzrok. Dla wychowywanego przez samotnego ojca pięściarza chłopaka była to kolejna lekcja, jaką dostał od życia. Nie załamał się jednak, skończył prawo i właśnie ze wspólnikiem otwiera kancelarię adwokacką. A wieczorami biega po mieście w chustce i ratuje kobiety przed wywiezieniem ich do burdelu na drugim końcu świata. Szybko naszej dwójce bohaterów trafia się pierwsza sprawa – kobiety oskarżonej o zabójstwo, która twierdzi, że jest niewinna. Okaże się.
Mam wrażenie, że „Daredevil” korzysta z faktu, że – jako serial Netflixa – został puszczony w świat w całości. Nie mam pewności, czy po obejrzeniu pilota chciałoby mi się czekać tydzień na kolejny odcinek. W sytuacji jednak, gdy pod ręką znajduje się ciąg dalszy, trochę zmienia to postać rzeczy. I być może w związku z tym wprowadzenie do całej historii nie jest jakieś specjalnie porywające i w przeważającej części lekko przegadane. Twórcy nie rzucają do pilota wszystkiego, co mają najlepsze, a spokojnie układają pionki, które na koniec odcinka składają się w międzynarodowy przestępczy syndykat rządzący miastem. Będzie miał Daredevil z czym walczyć. I chyba dobrze, że skończył prawo, bo jakoś wiele więcej do zaoferowania na razie nie ma.
Daredevil potrafi się efektownie bić, jest wysportowany i ma wyostrzone zmysły, ale to koniec jego zalet. Gdzie mu tam do archetypowego superbohatera, który w sytuacji nieposiadania szczególnych właściwości pomaga sobie cool gadżetami. Daredevil wygląda na tym tle blado i zdecydowanie powinien popracować choćby nad siłą ciosów. Zadaje ich bowiem multum, ale wielkiego wrażenia na przeciwnikach nie robią (choć choreografia walk jest bardzo sympatyczna i przyjemnie się na nie patrzy). Na razie wygląda na to, że owszem, będzie walczył z przestępczością, ale raczej na sali sądowej.
Tak czy siak będzie oglądane dalej. Na razie jest – to się już robi nudne – bardzo porządnie, ale znów nic ponadto. Trochę się pobiją, trochę powspominają przeszłość, trochę się pośmiejemy dzięki standardowemu wesołemu grubaskowi wspólnikowi itd. Amerykanie potrafią robić seriale i tu wątpliwości żadnych nie ma. Ale oprócz umiejętności potrzebne jest też to coś, czego kupić nie można. Czy pojawi się w kolejnych odcinkach? Na pewno pilot bardziej zachęcił mnie do oglądania ciągu dalszego niż pilot „Gotham”.
Podziel się tym artykułem: