Kolejna bajkowa opowieść Lassego Hallstroema zaczyna się na brytyjskim lotnisku. Indyjska rodzina, chcąc uciec od fatalnej angielskiej żywności, rusza w świat w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. To restauratorzy z tradycjami sięgającymi Bombaju, których celem jest otworzenie indyjskiej knajpki. Okazja i miejsce do tego nadarza się w małym francuskim miasteczku. Problem jednak w tym, że po drugiej stronie ulicy od upatrzonego lokalu znajduje się słynna restauracja posiadająca jedną gwiazdkę Michelina. Igrzyska uważam za otwarte.
Spodziewałem się sympatycznego filmu i sympatyczny film dostałem. W zasadzie ciężko było całkowicie spieprzyć smaczny pomysł wyjściowy na pojedynek klasycznej kuchni francuskiej z pikantną kuchnią indyjską. Ale też, pozostając w terminologii kulinarnej, seans zostawił trochę niedosytu. Bo nic co tutaj zobaczyłem nie wzniosło się ponad solidność.
Trochę głupia sytuacja, bo przecież napisałem wyżej, że film jest sympatyczny, a teraz pod palce ciśnie mi się już tylko to, co w filmie zgrzyta. No ale cóż, w standardowej siódemce musi coś zgrzytać, bo inaczej nie byłaby siódemką tylko np. dziewiątką. Tymczasem do tej oceny „Sto stóp…” brakuje więcej niż tytułowa miara. Hallstroem nie takie filmy już robił, żeby nie poradził sobie z tak prostym zadaniem jak kulinarna komedia, ale też należałoby się spodziewać po nim czegoś więcej niż tylko dobre odrobienie pracy domowej. Podkręcenia jednostajnego tempa, popieprzenia niedosolonych dowcipów, lepszego wykorzystania zdolnych aktorów.
Czyli wiodącej dwójki Mirren/Puri. Bo obok nich występuje już raczej wynik przeciętnego castingu. Młode pokolenie kucharzy gra jedną miną i nie widać w nich ani za grosz charyzmy jednych z najlepszych przecież kucharzy na świecie. Bohaterka kobieca broni się podobieństwem do Rose Byrne, natomiast jej indyjski odpowiednik jest nijaki. Wzięliby jakiego Jasia Abrahama czy co :). A tak to do obsady przedostała się jeszcze tylko moja ulubiona Juhi Chawla. Niestety, reżyser popełnił dwa błędy. Kazał jej grać bez makijażu, a za chwilę zabił (minimalny spoiler). Nie przeczę, to na początku nastawiło mnie negatywnie do reszty.
„Podróż…” jest ładnie nakręcona. Sielskie krajobrazy są sielskie, smaczne potrawy wyglądają smacznie, łąki są zielone, a góry ośnieżone. Czyli wszystko jak przystało na bajkę (tylko fajerwerki wyglądają tanio). Tyle tylko jak dla mnie – podstawowy zarzut – tej bajki jest w filmie za dużo. W zasadzie to jedna wielka bajka, w której wszystko dobrze się nie tylko kończy, ale praktycznie cały czas dzieje. Nie ma tu jakiegoś wyraźnego Wilka, który ożywiłby historię. Bohaterowie z każdego planu się nie przemęczają, piją kawę, jędzą kroasanty i nie mają zmartwień. Sielanka, której nic nie niepokoi.
Radę dał oczywisty wybór na kompozytora muzyki do takiego filmu A.R. Rahman. Motyw przewodni (znaczy melodia, którą słyszałem chyba najczęściej; ale może to tylko dlatego, że mi się podobała) wpadł mi od razu w ucho, choć mam wrażenie, że już go skądś znam. Tylko skąd?
Bez porywów serca, bez ziewnięć. 7/10.
(1759)
Podziel się tym artykułem: