Było już o kiepskiej komedii, to teraz dla odmiany o komedii dobrej. Jeśli chcecie się pośmiać, to może jeszcze uda się Wam złapać w kinie „Sąsiadów”. Warto.
Oczywiście zaraz posypią się pewnie gromy, że jest niesmaczna, że Zac Efron, że gruby Seth Rogen z gołą i pryszczatą dupą – no to wszystko prawda. Szczególnie Rogen boli, gdy w tym samym czasie boska Rose Byrne ujeżdża go ubrana po szyję. Ale czasem warto zostawić zniesmaczenie na boku i dostrzec to wszystko, co oprócz niego. Wtedy nawet te niesmaczne żarty zaczynają bawić, ale do tego potrzebne jest wdrapanie się na wyższy level tolerancji na amerykańską komedię. Da się to zrobić, ale proste nie jest.
Wyższy level tolerancji potrzebny jest też do tego, by nie zwracać uwagi na szczegóły fabuły, bo one są tu nieistotne. Istotne jest to, że do domu na spokojnych przedmieściach wprowadzają się imprezowi studenci. A że mieszkają obok pary z młodym dzieckiem to automatycznie zaczynają im przeszkadzać. Pokojowe próby załatwienia sprawy szybko kończą się niewypałem i pozostaje podjazdowa wojna kto kogo przegoni. Wojna zabawna, w której sens jest zbędny.
Nie przeczę, że miałem kiedyś po Rogenie większe oczekiwania. Wystartował jak z katapulty szybko przebijając się na szczyt amerykańskiej komedii i nagle się zatrzymał. Zamiast zająć się inteligentnym humorem, do którego – wydawało mi się, zmierzał, okazało się, że bardziej mu po drodze z tym humorem niezbyt wyrafinowanym spod znaku lekkiego Apatowa. Zresztą pewnie zawsze to w nim siedziało, a ciut ambitniejsze projekty wyszły mu przypadkiem. No i trudno, trzeba się pogodzić, że to raczej komediant spod znaku pierdzącej poduszki, ale o tyle to prostsze, że w sumie łatwo przychodzi obcowanie z jego filmami. Bo budzą uśmiech.
„Sąsiedzi” też nas z gambitem wyśmiały. Jego chyba nawet bardziej, bo ja z początku byłem mniej zadowolony i zanim film się rozkręcił – kręciłem nosem. Nie zauważyłem jednak kiedy, a już śmiałem się głośno razem z resztą sali. Nawet gdy czasem pomyślałem, że mogli sobie ten czy ów żart darować, to zawsze było pięć innych, które mi go zrekomensowały. Siłą „Sąsiadów” było (jest) to, co było słabością zalinkowanego wyżej „A Million Ways…„ – gdy w tym drugim suchary były strasznie wysilone, to w pierwszym dowcipy wręcz przeciwnie, sprawiały wrażenie, że lekko płyną z fabułą. I nie czuć było w ogóle, że aktorzy starają się nas rozśmieszyć. Nie musieli się wysilać, wystarczyło, że byli sobą i zaufali dialogom i kreowanym często z niczego sytuacjom wykorzystanym do granic możliwości. Jak np. zabawna scenka z przystrzyżonym krzaczkiem. Głupia, ale śmieszna :).
Rogen nawet w słabszych filmach zawsze stara się jak może i jest sobą ratując wiele swoim ironicznym sposobem bycia. Tu nie inaczej – wiadomo, czego się po nim spodziewać i nie zawodzi. Dlatego warto się raczej skupić na ciut większych pochwałach dla partnerujących mu studentów. Zac Efron, choć w moim odczuciu już dawno zerwał z siebie łatkę „High School Musical”, wciąż musi się zmagać z niesprawiedliwymi opiniami na temat swojego aktorstwa. Jasne, Marlon Brando to nie jest, ale wymaga ślepoty, by mędzić na jego temat te same bzdury, których chcąc nie chcąc stał się synonimem. Pasowałoby trochę przejrzeć na oczy, bo kpienie pod kątem HSM było zasadne parę lat temu, a nie teraz. Ja z kolei osobiście też muszę troszkę zrewidować swoją opinię, tyle że na temat Dave’a Franco. Co prawda dalej uważam, że jest beznadziejny :), ale tutaj się sprawdził, a jego De Niro był świetny. 8/10. Słabsze niż to „The Babdookowe„, ale wciąż 8/10.
(1745)
PS. Właśnie przeżyłem szok chcąc przypieprzyć się do akcentu Rose Byrne. Byłem święcie przekonany, że to Brytyjka, a tu się okazuje, że ona jest z Autralii! Kurde, czuję, że parę recek będę musiał po cichu zedytować… 🙂
Podziel się tym artykułem: