Kalendarzowe lato jeszcze się nawet nie rozpoczęło, a tymczasem już w kinach pojawił się kandydat do miana najlepszego letniego blockbustera roku. I coś mi podpowiada, że bardzo ciężko będzie go zrzucić z czołowej pozycji. Gdyby jeszcze dodać trochę krwi i makabry oraz zmienić zakończenie – mielibyśmy do czynienia w zasadzie z blockbusterem idealnym. Dobry pomysł na film, porywające wykonanie, no i tempo, które nie zwalnia prawie na chwilę – czego więcej chcieć od efektownego filmu na lato? No tego, o czym wspomniałem wcześniej :).
Ale z drugiej strony letni blockbuster nie byłby letnim blockbusterem, gdyby fruwały w nim krew i flaki. W związku z tym trudno na to narzekać, więc nie traktujcie mojej uwagi jako narzekanie, a jedynie jako uzasadnienie, dlaczego nie ma dychy. Bo tak naprawdę to tej makabry tam nie brakowało do szczęścia, jedynie do maksymalnej oceny.
Zaczynam, widzę, brnąć w niewłaściwą uliczkę, bo za chwilę się okaże, że znowu będę przez 3/4 recenzji narzekał. Nie będę, bo nie mam ku temu żadnego powodu. „Na skraju jutra” – choć zbudowane z dziesiątek różnych filmów począwszy od „Aliens„ przez „Szeregowca Ryana” aż po „Dzień świstaka„ – nie budzi w widzu uczucia oglądania odświeżanego kotleta. Nic z tych rzeczy. Twórcom (niewiarygodne, że film wyreżyserował reżyser „Swingers”, a napisał facet od „Podejrzanych”; cóż za uniwersalność!) udało się z użytych już wcześniej elementów ułożyć film pachnący świeżością.
Ale nie byłoby tej świeżości, gdyby nie realizacja widowiska, która z pewnością zasługuje na najwyższe uznanie. Nie dość, że sceny batalistyczne (a także wszystkie inne) pełne są rozmachu, to trzeba uczciwie przyznać, że po raz pierwszy od dawna 3D zrobiło różnicę. Zwykle gdy przychodzi do pisania o 3D zaczyna się narzekanie, ale nie w tym przypadku. Trójwymiarowa technologia tym razem stanęła po stronie filmowców i jeśli macie taką możliwość, to tym razem serio wybierzcie się na wersję 3D, a najlepiej do IMAX-a. Bo sprawdziło się po raz kolejny, że 3D jest po to, żeby coś „wylatywało” z ekranu i tylko w tym celu jego użycie ma sens. Filmowcy od dawna starają się nas co prawda przekonać, że to tandetne zastosowanie i unikają go w swoich filmach, ale efekt jest tylko taki, że widzowie narzekają, bo właściwie tylko napisy są w takich filmach trójwymiarowe. I cena biletu też z innego wymiaru. Dlatego też podobało mi się 3D w… „Bitwie warszawskiej„, bo było – jak to określił gambit – żeby chamy widziały! O „Edge…” można powiedzieć to samo.
Często jest tak, że coś się po prostu udaje. Niezależnie od tego, czym jest to Coś. Na pewno tak czasem macie, że robiąc coś praca zwyczajnie leci do przodu, a Wy nawet nie musicie się zastanawiać nad tym, co i kiedy zrobić – to oczywiste i wiadome z góry. „Edge…’ sprawia wrażenie takiego właśnie samograja, w którym nie ma ani chwili wskazującej na zawahanie się reżysera. Od początku do końca wszystko ma swoje właściwie miejsce i trudno jest mi nawet wymyślić coś, co chciałbym zmienić. Kiedy trzeba się naparzają, kiedy trzeba żartują, kiedy trzeba puszczają oko, a kiedy trzeba zapomniany już trochę Bill Paxton robi to, co potrafi najlepiej. Instruuje samych siebie sprzed dwudziestu lat – kosmicznych Marines. Historia w jego przypadku zatoczyła koło.
Po raz kolejny okazało się, że Tom Cruise to facet, na którego filmy trzeba chodzić. Nie wszystko zawsze mu się udaje, ale lista jego udanych filmów jest o wiele bogatsza niż tych gorszych. Głównie dlatego, że trudno na nich szukać filmów zupełnie nieudanych. „Edge…” zaś jest tak daleko od nieudanego filmu jak tylko można. To również dzięki Emily Blunt, która – używając terminologii „Żołnierzy kosmosu” – zrobiła swój part tworząc prawdziwie badassową heroinę (tylko ten miecz trochę zbędny, ale przyznaję – fajnie wyglądał na zdjęciach motywacyjnych).
Co by tu jeszcze pochwalić… 🙂 Nie do końca byłem przekonany co do wyglądu kosmicznych najeźdźców, ale mi przeszło, gdy okazało się, że można je załatwić jednym strzałem. To fajne, że nie trzeba było siedmiu magazynków na stwora, jak to zwykle bywa w takich filmach. Pochwały należą się też za ogarnięcie tematu podróży w czasie, bo chyba uniknięto jakichś większych wpadek (piszę „chyba”, bo nie znaleźliśmy z gambitem – tak, wiem, ciągle go wspominam ostatnio – niczego, czego moglibyśmy się czepnąć, ale zdaję sobie sprawę, że autorytetami nie jesteśmy #straszne). A w zamian za to wykorzystano do granic pozytywnych możliwości wszystkie zalety konstrukcji powtarzanego w kółko dnia.
W całym filmie zgrzyta właściwie tylko jedno – zakończenie. Nic by się nie stało wielkiego, gdyby film skończył się pięć minut wcześniej. Wyjątkowo czepliwi mogą się też przyczepić pewnego często wykorzystywanego przez filmy o najeźdźcach kosmosu rozwiązania (ROT13 Mnovw tłójartb xbfzvgę, jfmlfpl vaav cnqaą wnx zhpul – anjrg wrśyv wrfg vpu zvyvneq). No i gambit do teraz się pewnie zastanawia, skąd ona wiedziała, że straciła moc :). „To się czuje” to chyba jednak trochę za mało do pewności.
Tak więc śmiało lećcie do kina nawet jeśli nie lubicie s-f, bo „Edge…” to przede wszystkim kino rozrywkowe. Opisywanie fabuły sobie daruję, bo już się sporo nastukałem, a ona i tak nic nie zmieni w tym, że zachęcam Was do seansu i przyjemnego spędzenia czasu na najlepszym z możliwych kinowym relaksie. 9/10
(1746)
PS1. Trudno było chyba wybrać lepszy dzień na premierę EoT niż rocznica lądowania w Normandii.
PS2. Weź się i patrz Snyder, jak powinno wyglądać „Sucker Punch„!
Podziel się tym artykułem: