×

Wolf Creek 2

Trudno w przypadku filmu Grega McLeana mówić o odcinaniu kuponów, co jako pierwsze mogłoby się nasunąć na myśl na dźwięk powyższego tytułu filmu. Twórca, który tchnął nowe życie w kino ozploitation (także, a może głównie, jako producent) jakoś po wybuchowym debiucie (Wolf Creek of koz) nie potrafił pójść za ciosem i nie ma się co dziwić, że w końcu chwycił za temat sprawdzony. Ale mimo to niesprawiedliwym byłoby raczej posądzać go o jakieś niecne zamiary. Bo odcinać kupony to można od filmów, które zarobiły setki milionów dolarów. A „Wolf Creek” (powstrzymam się przed akronimem)? Nawet wysokiej oceny na portalach filmowych nie ma.

Co nie oznacza, że nie jest świetnym filmem, bo jest.

Dwójka świetnym filmem nie jest. Jest filmem dobrym, ogląda się ją bez bólu, ale takiego wrażenia jak jedynka nie robi. A właściwie to nie robi żadnego wrażenia, a jeśli już, to co najwyżej sprawnością realizacyjną i faktem, że McLean zna się na robocie reżysera, bez problemu wyciągając do ponad stu minut tak prosty pomysł na fabułę. Gdyby podrążyć temat, to pewnie doszłoby się do sakramentalnego: zrobiliśmy drugą część, bo fani na nią czekali; ale czy właśnie na dokładnie taki sequel? Nie ma odpowiedzi na to pytanie, a właściwie to jest tyle odpowiedzi, ilu fanów.

Ja na dwójkę nie czekałem, co nie zmienia faktu, ze ucieszyłem się z informacji, że powstaje. Do jedynki mam duży sentyment i bardzo mi się podobała, więc nie mówiłem nie. W końcu reżysera nie wessało Hollywood, nie dostał milionów dolarów, żeby zrobić masówkę dla amerykańskiego pożeracza popcornu – innymi słowy nie sprzedał się, by zrobić dwójkę. Sequel wciąż pozostaje czystej krwi kinem oxploitation ze wszystkimi jego zaletami, które sprawiły, że australijskie filmy były tak popularne w Złotej Erze Wideo.

Jako się rzekło, fabuła jest prosta jak drut. Psychopata poluje na Bogu ducha winnych turystów przemierzających australijski outback. Koniec fabuły. Tym razem na widelec bierze turystów zagranicznych w postaci niemieckiej zakochanej pary.

Dwójka, choć sprawna itd., cierpi na brak wszystkiego dobrego, co było dobre w pierwowzorze. Choć warto zaznaczyć, że jedynka to przykład takiego kina, którego sukces trudno jest właściwie wytłumaczyć. Czasem zdarza się taki film, który ogląda się świetnie, choć jest kalką ze wszystkiego, co tylko możliwe i nie wiadomo czemu. Wtedy zwykło się pisać o obecności tego Czegoś – pierwsza część „Wolf Creek” na pewno to miała. Ale oprócz Czegosia miała też całą furę napięcia, której dwójce brak. Począwszy od tego, że z bohaterami jedynki łatwiej było się zżyć (choć myślę, że tutaj znaczenie ma prosty fakt, że z automatu bardziej współczujemy torturowanej kobiecie niż torturowanemu facetowi), a skończywszy na tym, że morderca czaił się za maską niewiadomej i nie wychodził na pierwszy plan, gdy było to zbędne. W dwójce jest już głównym bohaterem. Trudno, żeby było inaczej (w końcu go już znamy i wiemy co to za ziółko), ale i tak tęsknimy za napięciem z jedynki.

„Wolf Creek 2” to już właściwie tylko krwawy slasher wpadający za często w tony komediowe. To drugie głównie z powodu głównego bohatera, który jak na psychopatę przystało rzuca onelinerami w trakcie ćwiartowania zwłok itp. Na szczęście ten komediowy wydźwięk nie przeszkadza i pasuje do przybranej konwencji. Ciut większy budżet pozwolił zaś na nakręcenie kilku bardziej spektakularnych scen na czele z pościgiem, którego nie powstydziliby się kaskaderzy z „Mad Maksa”.

No i cóż? Dwójka jest spoko, ale to już nie to. 6/10, bo obniżam punkcik za zupełnie niepotrzebną scenę z kangurami. Rozumiem, że film McLeana był też po części przewrotną reklamówką Australii, ale nie było żadnej potrzeby, żeby aż tak rozprawić się ze skaczącym symbolem tego kraju.

(1727)

Podziel się tym artykułem:

7 komentarzy

  1. A dla mnie odwrotnie. Jedynka – średni horrorek, nie wyróżniający się za bardzo niczym szczególnym. Dwójka – fajna rozrywka z dużą dawką czarnego humoru, inspirowanym chyba spielbergowskim „Pojedynkiem na szosie” wątkiem z ciężarówką (a scena z kangurami jest super 😛 ), świetnymi plenerami no i rewelacyjnym Johnem Jarratem. Ale pewnie co kto woli. 🙂

  2. Ta sama sytuacja co wczoraj z tymi trzema koreańskimi filmami, tyle że teraz z Tobą jest coś nie tak ;).

  3. Ale ja znam osoby podzielające moje zdanie. 🙂 I wcale nie trzymają nas wszystkich w zakładzie zamkniętym. 😀

  4. Po to wynaleziono Internet, żeby człowiek znalazł jakichś swoich ziomków niezależnie od tego co lubi i jak bardzo myślał, że to jest niszowe ;).

  5. Wiem, wiem, tak wszyscy trzej miłośnicy pierwszej części Wolf Creek umawiają się na fanowskie zloty. 😀

  6. Może i nie trzymają Cię w zakładzie zamkniętym, ale na pewno w jakiejś alternatywnej rzeczywistości :). Kto byłby tak głupi, żeby robić sequel filmu, który ma trzech fanów ;).

  7. Australijczycy! 😀

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004